niedziela, 30 grudnia 2012

Spędziłam dziś dobrą część przedpołudnia w piżamie. Mojej ulubionej zresztą. Czerwonej. Bo czerwony to jeden z moich ulubionych kolorów. Moich i Chłopca. Taty już nie, bo tata woli niebieski. A Dziewczynka, konsekwentnie, różowy. Po serbsku Dziewczynka woli fioletowy, ale tylko dlatego, że wciąż przekręca słowa różowy i fioletowy.
 
Czemu w piżamie? Bez szczególnego powodu. Bo to całkiem przyjemnie, o ile nie robi się tego częściej niż raz do roku. Bo wczoraj, zamiast spać, oglądałam koncert z 1997 roku, poświęcony twórczości Agnieszki Osieckiej. Bo mogę. Bo za oknem deszcz, a za dwa dni koniec roku. I koniec urlopu. To ostatnie niemal wprawiło mnie w stan przygnębienia, na szczęście w porę weszłam na blog Matki Sanepid. Solidna porcja śmiechu, kanapka z ulubionym serem i awokado i kawa, faktu wypicia której niemal już nie pamiętam pomogły. A teraz ojciec dzieciom i mąż żonie zapakował dzieci, kaski, hulajnogę i plan B w postaci karnetu wstępu do muzeum i dał mi wolne do popołudnia. Chwilo trwaj!


...

Właśnie zobaczyłam za oknem kolibra. Siedział na czubku drzewa. Co za genialne stworzenie. Na wiosnę kupuję poidełko i biorę się za fotografowanie!

sobota, 29 grudnia 2012




 
 
Pierniki znikają z przepastnej puszki o kolorze wina dużo spokojniej, może przez to, że po pierwszej porcji nasyciliśmy się nimi w większym stopniu, niż się nam wydawało, a może dlatego, że zapominamy o nich w obliczu domowego makowca i wszystkich tych czekoladowych Mikołajów. Pogoda częściej pochmurna niż słoneczna, wiatr i chłód towarzyszą nam niemal każdego dnia. Święta minęły jak zwykle zbyt szybko, szczególnie, że większą ich część przeleżałam pod kocem, walcząc z temperaturą i nieznośną sennością. A ja po raz kolejny uświadomiłam sobie, że chyba bardziej od nich wolę wyczekiwanie na nie oraz zwykłe dni.
 
Kolejny rok zbliża się tymczasem nieubłaganie. Ciekawa jestem, co przyniesie, choć prawdę mówiąc nie mam w głowie konkretnych planów z nim związanych. Przynajmniej żadnych jasno sprecyzowanych, co najwyżej drobiazgi.
 
Dwa ostatnie dni roku planuję spędzić z niezmiennie interesującą Szymborską i cudownie ciepłą Streisand. A także z mężem na wyciągnięcie ręki w przy wspólnym piciu czekolady. Więcej mi nie trzeba, ani na ten, ani na kolejny rok...

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Tej nocy...

... tej nocy...

... maly chlopiec zasiadl do stolu wigilijnego bez swojej mamy i pewnie czesciej niz zwykle spogladal  w niebo...

... dorosla kobieta uswiadomila sobie, ze nigdy nie pakowala prezentow, wyreczana przez mame, ktora miala nie odchodzic...

... pewna mloda mama spedzila noc przy szpitalnym lozku swojego malutkiego synka, zyczac sobie bardziej niz kiedykolwiek zdrowia...

... ktos swietowal po raz pierwszy, ktos po raz ostatni...

...

... tej nocy...

... podzielimy sie oplatkiem, sprasowanym i polamanym przez dluga droge...

... przytule moje dzieci na dobranoc, jak zawsze...

... nadzieja przewazy nad zlem...

... zaspiewamy koledy, z serca, z duszy...

... jedni ateisci obejda swieta z drugimi, gwoli tradycji, uczac jednoczesnie swoje dzieci, ze to tylko farsa, bo Boga nie ma...

... spedzimy wreszcie czas bez pospiechu, we czworo, we dwoje...

... zasne pod kocem, zmeczona temperatura...

... myslami bede tu i gdzies tam...

... czekac bede na inna Wigilie, kiedy w koncu spotkamy sie wszyscy przy wigilijnym stole...

...

... tej nocy staje sie cud...

niedziela, 23 grudnia 2012

... a jeśli ktoś nie lubi miodu...



 
Na makowcu powoli zastyga lukier, a w puszce powoli miękną pierniki, zrobione naprędce, by zastąpić te, które przez ostatnie dwa tygodnie udało nam się zjeść. Jeszcze tylko godzina w oparach żelazka i przygotowania świąteczne skończą się na dobre. A jutro wybierzemy się na tradycyjny wigilijny spacer, podzielimy przysłanym przez mamę opłatkiem i zaśpiewamy garść kolęd i pastorałek. Wreszcie nie będzie trzeba donikąd się spieszyć, na chwilę zwolnimy, odłożymy na bok codzienność i nacieszymy magią tego cudownego czasu. Niesamowite, że znowu przyszło Boże Narodzenie. A przecież tak niedawno rozkrajałam lipcowego arbuza i kroiłam dynię na swoją pierwszą w życiu zupę dyniową. Nie żal mi jednak tego przepływu czasu. Wprost przeciwnie, czekam z nadzieją na nowe stycznie i kolejne maje...
 

środa, 19 grudnia 2012

Zanim zapomnę...


Jeszcze chwila, a odbiorę Chłopca z przedszkola po raz ostatni w tym roku, pod choinką znajdą się prezenty, na stole świąteczny obrus a my wrócimy głodni z tradycyjnego wigilijnego spaceru. A zanim tak się stanie... w grudniu lubię:
 
1. Pieczenie ciastek z dziećmi, wszystkie te jelenie o długich nogach i chrupiące choinki. Nie wiem, czy starczy nam czasu na upieczenie kolejnej porcji przed świętami, ale zawsze możemy zrobić to później.
 
2. Pomarańcze o słodkich i soczystych wnętrzach, których część zamknęłam w słoiku. Nie wiem, jak długo przetrwają, ale wiem jedno, uwielbiam gorzko - słodki smak domowej marmolady pomarańczowej.
 
3. Światełka choinkowe. To jedno z tych magicznych świateł, które chętnie zatrzmałabym na dłużej.
 
4. Chłód, czerwone po spacerze policzki, lepszy niż zwykle smak gorącego kakao.
 
5. Myśl, że już za chwilę będziemy mieli czas dla siebie.
 
6. Szymborską, od której nie sposób się oderwać.
 
7. Czytanie wtulonemu we mnie Chłopcu.
 
8. Nadzieję na kolejny rok...

piątek, 14 grudnia 2012

Kolej losu

Rodzimy się, w bólach, nie naszych,
bezboleśnie, szybko, godzinami.

Żyjemy, w zachwycie, pospiesznie,
uważnie, powoli, chaotycznie,
jak Bóg przykazał,
bez Niego.

Uczymy się, kłamać,
śpiewać, tabliczki mnożenia,
na pamięć,
nie pamiętać.

Mamy dzieci, dwoje,
sześcioro, ledwie jedno,
żadne.

Starzejemy się, z dumą,
zbyt wcześnie,
genetycznie, powoli,
nigdy,
lata całe.

Gaśniemy, powoli,
umieramy głośno,
z bolącym od krzyku gardłem,
niemo, we śnie,
zbyt szybko, w ten dobry czas,
zawsze - samotnie.

 

Grudzien w moim domu

Kosz pelen mandarynek.
Marcepan, ktory zamiast do ciastek trafia do malych ust.
Mietowa herbata w kubku w sniezynki.
Kupiona w ostatniej chwili czapka Swietego Mikolaja.
Ukochana pastoralka chlopca.
Zdjete z najwyzszej polki foremki do piernikow.
Blask choinki.
Ciepla kurtka i wydziergane na predce rekawiczki.
Michalki i czekoladowe kuleczki Lindta.
Deszcz.
Szymborska.
Domek z piernika, zdobiony wspolnymi silami.
Jaselka w przedszkolu.
Wieczny niedoczas.
Trzesienie ziemi, ktore tym razem nie naruszylo podstaw naszego zycia.

Grudzien bardzo aromatyczny i intensywny. A do Swiat zostalo juz tylko dziesiec dni...

środa, 12 grudnia 2012

Dziś miało nie być posta...



Dziś jest jeden z tych dni, gdzie nic nie układa się tak, jak miało. A jednak... miły to dzień, może dlatego, że data magiczna? Wypita z mężem na mieście kawa, koperta z płytą, na którą czekaliśmy niecierpliwie - syn i ja, zarobiona masa na kolejną porcję ciastek, których zapasy skończyły się przedwcześnie, dobra lektura i cudna muzyka. I co z tego, że nie zdążyłam z tyloma rzeczami? Że znowu jestem niewyspana? Dziś liczy się wspólne pieczenie miniaturowych choinek i śpiewanie kolęd. I zapach włosów moich dzieci. Więcej mi nie potrzeba (i nawet rękawiczki wyszły mi przyzwoicie...).

poniedziałek, 10 grudnia 2012

niedziela, 9 grudnia 2012


 
Jak można nie lubić jesieni?

W domu wyrosła choinka, pierwsza pełnowymiarowa od czasu, kiedy jesteśmy razem. Blask lampek choinkowych sprawił, że pomyślałam o domu rodzinnym. I o tym, że zawsze stroiliśmy drzewko z tatą. Patrzę na moje dzieci i zastanawiam się, co będą wspominać, kiedy założą własne rodziny.
 
Skończyłam czytanie książki Zabić drozda, przyznam, że mimo lekkiej narracji zrobiła na mnie spore wrażenie. Teraz czas na biografię Szymborskiej, która przyszła w paczce razem z dwiema innymi książkami zamówionymi z polskiej księgarni. Fotografia na razie zarzucona, przynajmniej w części teoretycznej. Praktyczna za to regularnie ćwiczona. Zawsze to coś.
 
...
 
Koniec weekendu wielce przygnębiający.

wtorek, 4 grudnia 2012

Są takie dni...



 
 
Są takie dni, kiedy długo jest za długo, daleko za daleko a późno za późno. W te dni dzieci nie słuchają bardziej niż zwykle, autobus ucieka sprzed nosa a korek na drodze zdaje się nie mieć końca. W takie dni to, co dookoła, przestaje mieć większy sens, a brak tego, co zostało za nami, boleśnie dokucza. Znad kolejnej kawy spoglądam wtedy przez okno i tonę w myślach...
 
Są też dni inne, takie jak ten dzisiejszy. Dni, kiedy wkładam dziewczynce za ucho kwiatek, liczymy spotkane po drodze ślimaki a liście są cudownie czerwone. Dni, kiedy świeżo upieczony chleb nie tylko pięknie pachnie, ale i smakuje tak, że małe buzie pochłaniają go bez masła. W te dni czas mija szybko, między klockami a książką, a wieczór przychodzi spokojny, wypełniony muzyką Barbary Streisand. W te dni wiem, czym jest szczęście.
 
 
...
 
Z naszego rocznicowego weekendu wróciliśmy z naręczem lokalnych pomarańczy, kobiałką pysznych truskawek i cudownie pachnącymi pomidorami. A w jego oczach widzę tę samą miłość, co wtedy.
 


niedziela, 25 listopada 2012


 

Nadal jesień, piękna, słoneczna, ale i coraz chłodniejsza. Ciepły dzbanek wypełniony herbatą i korzenne smaki wróciły do łask. Drzwi balkonowe uchylane ostrożnie, mgły gęstne, pełne wilgoci. A w głowie już grudzień, zamówione świąteczne kartki, lista prezentów i plany generalnych porządków. Ale to za chwilę.
 
Weekend minął spokojnie, niespiesznie. Z odwołaną sesją, niedokończoną rękawiczką o bakłażanowym kolorze, godzinami historii Dzikiego Zachodu, pierwszymi choinkami i baletem Dziadek do Orzechów, na który wybrałam się z Chłopcem, pełna obaw o to, czy mały smyk przezwycięży strach przed ciemną salą i królem szczurów. Daliśmy radę, a ja dostałam w bonusie widok czterolatka oglądającego z wypiekami na buzi taniec Klary (który próbował odtworzyć w domu) i nucącego fragmenty melodii ze spektaklu. I tylko szkoda, że jest już niedzielne popołudnie, tak bezlitośnie przypominające o poniedziałku.
 
...

Zbliżający się koniec roku sprawia, że zbyt szybki upływ czasu martwi mnie bardziej niż zazwyczaj.
 
 
 
 

czwartek, 22 listopada 2012

...


Przyjrzałam się okolicy. Liści u nas zaskakująco dużo, warczące maszyny nie dają sobie z nimi rady. Jutro zaraz po porannej kawie planuję wyskoczyć na chwilę przed dom. Nowo odkryta droga z przedszkola też bogata w liście, też monochromatyczne, ale tym razem czerwone. Nie jestem pewna, czy mam tyle zapału, by nosić ze sobą w torbie aparat. Zastanawiam się, czy jesień jest piękniejsza w tym roku, czy też ja inaczej patrzę na sprawy...
 
Stary rok zaczyna się powoli wycierać, na progu czeka nowy, a przed nim czeka nas jeszcze cała fala radości i światełek. Przez tę resztę dni listopada planuję cieszyć się jesienią, a potem rzucić do sprzątania domu. Znowu wyniosę z dmu worki pełne nikomu nieptrzebnych rzeczy, miejsce po których za jakiś czas zapełni się nowymi. Wyciągnę też pudło z zdobami świątecznymi, rozwieszę na oknach lampki i zrobię pierwsze w sezonie grzane wino. Tymczasem: w listopadzie lubię:
 
- Nadal Click, nowy magazyn, do którego konsekwentnie wracam.
- Nowy obiektyw, który czeka na swoją podróż w nieznane, mniejmy nadzieję, że uda się już jutro.
- Kurację, która, choć mnie usypia, czyni cuda na mojej skórze.
- Rozgrzewający smak herbaty z dzikiej pomarańczy (która właśnie się skończyła).
- Czekanie na paczkę z biografią Szymborskiej.
- Myśl o tym, że być może zrobię sobie na drutach czapkę.
- Dobre rozmowy.
- Płytę Barbry Streissand.
- Zamówiony dziś kalendarz z naszymi zdjęciami. Przeglądanie zdjęć sprzed roku pozwala zauważyć zmiany jak mało co.
- Poczucie wdzięczności za to, co mam.
 
Dziś Święto Dziękczynienia, bez indyka, ale za to z całą masą przemyśleń. W ogóle ta cała jesień jakaś... zamyślona. Mam nadzieję, że zbliżający się czas pomoże mi uporządkować myśli.

piątek, 16 listopada 2012

Grateful

Dzieci rozmawiały w przedszkolu o tym, za co są wdzięczne. Potem razem z nauczycielką zapisywały swoje myśli na papierze. Wśród powodów do wdzięczności były małe szczeniaki i zabawki. Mój syn napisał:
 
 
Jestem wdzięczny za to, że mama i tata bawią się ze mną.
 
 
Macierzyństwo jest dla mnie jednym z najbardziej ekstremalnych doświadczeń życiowych. Pokazało mi, gdzie leżą granice mojego zmęczenia, udowodniło, że istnieje bezgraniczna miłość i sprawiło, że świat z dnia na dzień stał się zupełnie inny, pełniejszy. Przewartościowało zupełnie moje życie. Były chwile, gdy opadałam z sił. Chwytałam się wtedy zachowanych w pamięci pierwszych słów, pierwszego uśmiechu, pierwszego kroku. Czasem pomagały małe rączki oplecione wokół mojej szyi albo ciepła buzia śpiącego dziecka. Innym razem dotknięcie miękkiego materiału śpioszków a wreszcie kilka godzin snu. Dziś chwil bezdennego zmęczenia jest coraz mniej, coraz więcej zaś momentów, w których moje serce wypełnia po raz kolejny fala miłości.
 
Wiele jest rzeczy, za które jestem wdzięczna. Doświadczenie miłości, najpierw w rodzinnym domu, później w domu, który wciąż tworzymy na nowo z moim mężem. Z wdzięcznością myślę o momencie, w którym spotkały się nasze drogi, a przecież wydawało się to niemożliwe. A także o tym, że mąż patrzy na mnie tak samo jak przed niemla sześciu laty. Wdzięczna jestem wreszcie za moje dzieci, które pojawiły się w naszym życiu tak łatwo, choć coraz częściej wydaje się to być cudem. Wdzięczna jestem za przyjaciół, którzy mimo odległości nadal są. Za piękno otaczającego mnie świata, beztroskie życie, smak porannej kawy. I za to, że zrozumiałam, czym jest szczęście, że znalazłam swoją własną receptę.
 
...
 
Ogłoszono dziś wyrok uniewinniający w sprawie chorwackich zbrodniarzy wojennych. Brak mi słów, z mężem nie będę rozmawiać, domyślam się, co czuje. Konflikt w Strefie Gazy zaostrzył się za to po raz kolejny. Świat wydaje mi się czasem jednym wielkim szaleństwem, które jest dla mnie zupełnie niepojęte. 

środa, 14 listopada 2012

... i zapach piernika...


Zobaczyłam dziś przed domem drzewo, którego pień owinięto girlandami. Usunięto z niego przedtem wszystkie szeleszczące liście, co wyglądało jak oficjalne pożegnanie jesieni. Oprócz drzewa ozdobiono też latarnie, a wieczorem za oknem zabłysnęły lampki choinkowe. Tak, sezon świąteczny opada na nas jak mgła.
 
W domu tymczasem więdną ostatnie dynie, a ja rozmyślam, co przygotować na święta. Obowiązkowo będziemy wycinać pierniki - znajdą się wśród nich, oprócz piernikowych ludzików i gwiazdek, kowbojski kapelusz i kaktus, kupione w Palm Springs, a także zakupione w IKEI jelenie. Kto wie, może zawiesimy część z nich na choince (ryzykując, że dziewczynka nie odejdzie od choinki, dopóki nie poobgryza wszystkich)? Marzy mi się też sztrucla z makiem, a także stollen według przepisu o kuchni wschodnioeuropejskiej. Ale to dopiero za pięć tygodni...
 
... tymczasem mam zamiar cieszyć się zbliżającym się długim weekendem. Rozważam nawet kupienie indyka. Niekoniecznie po to, by uczcić swięto, które nic dla mnie nie znaczy. Prawda jest taka, że mięso indyka dostępne jest w takiej ilości jedynie w drugiej połowie listopada i znika tak szybko, jak się pojawiło. Przez resztę roku na półkach zalegają nędzne resztki, no, może poza mielonym. Zastanawia mnie ten fenomen. Nawet ja, miejski ignorant, wiem, że indykom nie trzeba całego roku, żeby urosły. I nie jestem pewna, czy chcę znać odpowiedź.
 
 

wtorek, 13 listopada 2012

 
Zajrzałam dziś do centrum handlowego, wiedziona znalezionymi w skrzynce pocztowej kuponami. Oprócz swetra o miękkiej strukturze materiału i w kolorze pasującej do wszystkiego czerni, którego znalezienie zajęło mi ponad rok, kupiłam sztruksową spódnicę, która, choć nie tak uniwersalna, pasować będzie do szeregu rzeczy znajdujących się w czeluściach mojej szafy. Oprócz rozpieszczania siebie nabyłam też trzy pary spodni w rozmiarze (5-6) dla mojego czterolatka i komplet skarpet z Myszką Minnie dla dziewczynki. A wszystko to w towarzystwie bombek, choinek i całej tej świątecznej atmosfery, która zmieniła muzykę w radio i kubki w Starbucksie. Można już kupić skarpety i zawiesić je nad kominkiem, można też napić się cafe latte o smaku egg nog (a jeśli nie, to na pewno będzie to można zrobić za chwilę). Era dyń i czarno - pomarańczowego szaleństwa skończył się z ostatnim dniem października i nawet zbliżające się święto pielgrzymów i indyków nie jest w stanie tego zmienić. Przy okazji, po facebooku krąży taki żart:
 

 
Po raz pierwszy czekam na te święta bez smutku. Myślę o prezentach dla dzieci, choince i piernikach, wspólnych grach planszowych, o tym, że muszę nauczyć dzieci kilku kolęd i o tym, co będziemy robić podczas tych dni. Nie wiem, czy to czas sprawił, że już nie jest mi tak żal być daleko, czy też to, że mam teraz w domu dwoje maluchów, dla których to, co jest, jest jedynym sposobem życia, jaki znają. Nie ma to zresztą znaczenia.
 
...
 
Tymczasem powyborcze emocje w narodzie nie tylko nie opadają, ale wręcz doprowadzają do serii działań. Dwadzieścia pięć stanów napisało petycję z prośbą o wykluczenie z unii. Nie wiem, czy ktokolwiek spodziewał się tak silnych reakcji. Poza Teksasem nikt nie ma zagwarantowanego prawa wystąpienia z unii, ale kto wie? Bardzo jestem ciekawa kolejnych miesięcy, zważywszy, że kraj znowu stoi na skraju bankructwa... 

 

poniedziałek, 12 listopada 2012

A w poniedziałkowe poranki...

 
[34 od wczoraj. Nowy obiektyw zdaje egzamin]
 
 
W poniedziałkowe poranki wszystko przychodzi trudniej. Chłopiec negocjuje z nami dodatkowe pół godziny zabawy z klockami, zanim założy swój plecak w rekiny i rybki i pójdzie do przedszkola. Dziewczynce niełatwo pogodzić się z myślą, że ona zostaje w domu, podczas gdy tata i brat znikają na sporą część dnia. Mąż częściej niż w inne dni zalega na kanapie z kubkiem kawy i gazetą, a ja próbuję się dobudzić i układam w myślach plan na kolejny tydzień. Później powoli ruszamy, chłopiec i tata idą do swoich obowiązków, dziewczynkę udaje się zająć puzzlami i kolorowankami, a ja spędzam chwilę na rozmowie przez ocean. Spacer, drzemka, popołudniowa kawa, wszystko w dobrze znanym rytmie. Zanim się spostrzeżemy minie wtorek, środa i czwartek, a w piątkowy wieczór wszyscy poczujemy tę samą radość na myśl, że znowu można zapomnieć o projekcie, schować plecak do szafy i pobyć ze sobą. Do kolejnego poniedziałku...
 
Baklava okazała się być pełnym sukcesem, choć upieczony w ramach planu B tort Dobosza przyjęty został z równym entuzjazmem. Cały wczorajszy dzień był zresztą niezwykle przyjemny, w bardzo nienachalny sposób. Ostre powietrze zaś i chłodny wiatr przeniosły nas myślami odpowiednio nad Bałtyk i do Belgradu. Przy okazji, zapomniałam dodać wcześniej, że u nas też spadają liście, wprawdzie monochromatyczne, żółte, ale zawsze to coś. Z zachwytem przyglądałyśmy się im z dziewczynką w zeszły czwartek, czekając przed budynkiem na przyszywaną ciocię. Mam nadzieję, że uda mi się zrobić parę zdjęć, zanim jesień straci swój urok.
 
Tymczasem listopad gna przed siebie jak szalony, przybliżając nam grudzień, piątą rocznicę ślubu, pierniki, a w końcu kolędy. Trudno uwierzyć, że znowu przychodzi ten czas, skoro wspomnienia lipca są jeszcze tak namacalne.

środa, 7 listopada 2012

Choices, choices...

 
[kadr z ostatniej sesji, dzieci i bańki mydlane są dla siebie stworzone]

Zerknęłam dziś do dziennika Krystyny Jandy. Kiedyś zaglądałam tam regularnie, potem zupełnie zapomniałam o tym miejscu. Elegancki język i niewymuszone myśli. Polszczyzna, która niestety już zanika. Sama postać Krystyny Jandy jest dla mnie tym, czym osoba Agnieszki Osieckiej wśród pisarzy tekstów. Kunszt.
 
Tymczasem Ameryka odetchnęła po wyborach. Niektórzy lamentują i modlą się za ojczyznę w obliczu katastrofy, inni składają dzięki Wszechmogącemu za mądry wybór głosujących. Mnie samą sprawa mało interesuje, choć wolę widzieć w roli prezydenta autentycznego człowieka, nawet jeśli doprowadza do absurdu Nagrodę Nobla, potrzebuje ponad czterech lat na przeprowadzenie reformy służby zdrowia (choć tu muszę przyznać, że jego sytuacja jest patowa) i ogranicza prawa obywatelskie (z drugiej strony, czyż nie jest wyrazem ducha demokracji podpisanie ustawy umożliwiającej trzymanie obywateli w areszcie na czas nieokreślony, bez procesu i podania przyczyn, skoro to samo prawo odnosi się już do nieobywateli?) niż Czarodzieja z Oz, który miał w planach nie tylko obniżenie podatków, ale też deficytu. Nie wiem, na co liczył republikański kandydat, jeśli na dodrukowanie brakujących dolarów, obawiam się, że nie tędy droga, przecież te dolary już są drukowane (swoją drogą wyrażenie quantity easing urzekło mnie niezwykle). Prawda jest jednak taka, że te wybory nie opierają się na ekonomii, ani też na polityce wewnętrznej, ale na tym, kto zabroni małżeństw homoseksualnych, zagwarantuje swobodę w posiadaniu broni palnej, a przede wszystkim na tym, gdzie kto się urodził. Dzieci narodzone dziś w Montanie w większej części staną się Republikanami, podczas gdy inne, przychodzące na świat w Massachussets, dołączą do grona Demokratów. Wyjątki, choć są, należą do rzadkości.
 
Bardziej niż wybór prezydenta, bardziej interesowało mnie to, co mieszkańcy Kalifornii mają do powiedzenia na temat Propozycji 37. I rozczarowałam się głęboko, zważywszy, że głosowanie miało dotyczyć nie zakazywania genetycznie modyfikowanej żywności, ale właściwego oznaczania produktów. Myślałam, że wśród tych, którym obojętne jest to, czy jedzone przez nich jabłka rosły w sadzie, czy też w laboratorium, ustawa nie powinna budzić oporów, bo nie ogranicza ich prawa do jedzenia śmieci, tym zaś, których to, co ląduje w ich koszyku w supermarkecie, interesuje pod względem autentyczności, mogła przynieść wymierne korzyści. Zdziwiło mnie więc 56% głosów przeciw ustawie. Mogę tylko pogratulować firmie Monsanto, liczyć, że certyfikat o organicznej żywności jest autentyczny i wydrukować z internetu listę firm, które popierały ustawę. Drugą opcją jest zasadzenie własnych warzyw i kupienie krowy. Miałaby na moim balkonie więcej przestrzeni niż krowy, które widziałam na jednej z teksańskich farm (farm!?).
 
 

niedziela, 4 listopada 2012

...



Poranki wstają chłodne, wilgotne. Mgła zostawia swój ślad na samochodach. Ogromne pająki tkają niebotyczne sieci na drzewie stojącym przed naszym oknem. Czas zmienił się na zimowy, dając nam dodatkową godzinę w cieple domu. Bardzo lubię ten czas, z ciepłym kocem, kubkiem herbaty i ostrym zapachem w powietrzu.
 
Tymczasem zachwyciłam się światłem na naszym balkonie, ciepłym, jakby przefitrowanym. Idealnym.
 
I jest dobrze, tak po prostu.

sobota, 3 listopada 2012

z opóźnieniem, czyli co lubiłam we wrześniu i w pażdzierniku



 
Cieszenie się jesienią pochłonęło mnie do tego stopnia, że zupełnie zapomniałam o napisaniu garści rzeczy, które lubiłam w minionym czasie. Oto one:
 
We wrześniu lubię:
 
- Julian, z tą samą od zawsze kawiarnią, w której serwują ostrą zupę i domowe hamburgery, a wszystko w starych, zdekompletowanych naczyniach;
 
- smak pumpkin spice latte, która teraz, w listopadzie, wypierana zostaje przez creme brulee latte;
 
- Dziennik Maraia, wypełniony przemyśleniami na temat ludzkości i kondycji świata
 
- nowo odkrytą dynię, cudowny smak zupy dyniowej z odrobiną chili
 
- sesje zdjęciowe z przyjaciółmi, próbowanie własnych sił
 
- pierwsze znaki jesieni, choć przyćmione nieco upałem
 
- myśleć o tym wrześniu sprzed czterech lat, kiedy urodził się mój syn i wszystko zaczęło być lepsze
 
W październiku lubię:
 
- nowy magazyn o fotografii Click
 
- dobre rozmowy znad kubka zupy z dyni i pomarańczy z aromatyczną nutką imbiru
 
- zbliżający się koniec czwartej części kursu
 
- chłód wieczorów i ciepło koca
 
- wspólne czytanie z synem i obserwowanie wzajemnych relacji moich dzieci
 
-  pierwsze dyniowe latarnie, a bardziej jeszcze ciepło wspólnych chwil, kiedy je wycinaliśmy
 
- widok mojego syna na scenie, jego poziom przeżywania tego, co się dzieje
 
A listopadzie znajdzie się wiele nowych rzeczy do lubienia. Już dziś wiem, że będę lubić wspólny czas w okolicy Święta Dziękczynienia, odwiedziny dawno nie widzianej osoby, nowy obiektyw i, mam nadzieję, sesję noworodkową. Ale o tym napiszę później...

wtorek, 30 października 2012

...

http://www.youtube.com/watch?v=n7YCR2xHNGM&feature=youtu.be

Odeszła wczoraj. Nie była moją przyjaciółką, ba, nawet nie znajomą. Zaglądałyśmy sobie do blogów, wymieniłyśmy kilka zdań w garści rozmów. Mimo to była częścią mojego życia, od tamtego dnia dwa lata temu, gdy odnalazłam ją w sieci. I zostawiła po sobie pustkę. I ściśnięte gardło. Śpij spokojnie, a ja będę czekać na deszcz... i żyć uważnie...

niedziela, 28 października 2012

tygiel myślowy

 
Skończyłam czytać Maraia. Przede mną tylko kilka stron posłowia. Ostatnie kilka lat to smutny koniec pięknej drogi. Przygnębiająca prawda o rozkładzie nie tylko ciała, ale i ducha. Moja babcia ze strony ojca odeszła długo po wszystkich pozostałych dziadkach. Jej życie, niemal 87 lat, przeszło w większości w dobrym zdrowiu. Umieranie twało trzy tragiczne miesiące. Wolałabym zasnąć...
 
...
 
W lokalnym sklepie o niskich cenach i przypadkowych towarach kupiłam za jedną trzecią ceny książkę Nigelli Lawson Nigella Express. Lubię gotować, ale tylko wtedy, gdy nie pochłania mi to wiele czasu. Lubię przepisy jak ten ostatni, zupa z dyni z pomarańczami i imbirem.
 
...
 
W domu piętrzą się dynie, czekając, aż w końcu usiądziemy i je wydrążymy. Pierwszy raz, odkąd jestem tu. Kto wie, może na Święto Dziękczynienia pojawi się u nas indyk? Tylko co tu świętować? Przeżycie jednej grupy spowodowało eksterminację drugiej. Co czują Indianie w kolejny czwarty czwartek listopada? Można jednak pominąć tradycję i po prostu być wdzięcznym. Za wspólny czas, miłość, ciepło domu. I dzieci. Za wszystkie sprawy, które wydają się nam oczywiste i których wartości często nie doceniamy.
 
...
 
Polki z amerykańskimi mężami. Ciekawe studium. Żaden z mężów nie mówi po polsku. Mimo to uczestniczą w festiwalach polonijnych, przywożą dzieci na zajęcia grupy tanecznej. Chrzczą dzieci w polskim kościele katolickim, chociaż nie odnoszę wrażenia, że uczestniczą w wydarzeniach w pełni. Są niemymi widzami. To ich krok w stronę kompromisu. Przeczuwam, że ta cała polskość, folklor, jest dla nich chwilami dziwna, może śmieszna, ale akceptują ją jako część tego, co wnosi w małżeństwo druga połowa. Polki podchodzą do sprawy podobnie. Tęsknią za Polską, pielęgnują tradycję, uczą dzieci języka, mniej lub bardziej udanie. Są polskimi mamami, polskimi żonami, a dla swoich mężów mają sporą dawkę cierpliwości. Wszystkie bez wyjątku posługują się dobrą angieszczyzną, ale w ich związkach nieuchronnie pojawia się bariera językowa. Pewnych rzeczy nie da się przetłumaczyć, słowa, choć te same, znaczą coś innego. Prawda jest taka, że każdy język stwarza świat na nowo. A polski i angielski dzieli zbyt wiele. Dużo nieprzetłumaczalnego. I trwają w tym niepełnym porozumieniu, z przymrużeniem oka. Z miłością.
 
Dla mnie samej byłoby to chyba zbyt trudne. Na swojego własnego męża zdarza mi się patrzeć jak obcokrajowca jedynie chwilami i na krótki czas. Łączy nas, poza językami, podobna historia naszych krajów, podobne dzieciństwo i jakaś niewytłumaczalna nić porozumienia. Im dłużej o tym myślę, tym mocniej zaczynam wierzyć w słowiańską duszę. My sami stopiliśmy się przez ostatnie pięć lat w organiczną całość, kiedy to, co polskie i to, co serbskie, jest po prostu nasze. Nie dostrzegamy już granic, zatarły się z kolejnymi latami. I tylko czasem, w zderzeniu z naszymi własnymi kulturami, nie tu, ale tam, w domu, uświadamiamy sobie, że to, co dla nas błahe, dla kogoś może stanowić barierę nie do przejścia.
 
...
 
Przemyślenia. Jesień jest dla nich naturalnym tłem. Analizuję ostatnie pięć lat, zastanawiam się, co i dlaczego się we mnie zmieniło. I co mam z tym zrobić. Podobne znaki zapytania rysują się w głowach większości emigrantów. Pytanie, czym jest tożsamość i z czego się składa. Jak moje dzieci będą postrzegać siebie?
 
...
 
Powoli odczuwam zbliżający się nieuchronnie koniec roku...

środa, 24 października 2012

...


Chwilowy kryzys minął. Nawet udało mi się wygrzebać spod stosu kabli DVD z pilatesem. Do tego w skrzynce znalazłam w poniedziałek pierwsze wydanie magazynu  Click a dziś na wycieraczce zastała mnie paczka, w której, oprócz zestawu Mały Doktor (kupionego dla córki, która coraz częściej udaje lekarza i przychodzi do nas z pytaniem, co nas boli) znalazła się książka o zrozumieniu ekspozycji. Nie wiem, ile czasu zajmie mi przejrzenie zebranych materiałów, ważne, że jest zapał. I pomysł. A nawet trzy.
 
Z Maraiem dotarliśmy do połowy lat siedemdziesiątych. Do końca jeszcze około stu stron. Nie wiem, czemu, ale za każdym razem, gdy czytam jakąś książkę, pod koniec staram się przyspieszyć czytanie, by móc odłożyć ją na półkę. Z Dziennikiem chyba też tak będzie.
 
Namierzyłam dziś sklep z dyniami o przyzwoitych gabarytach i dostępnej cenie. W weekend czeka nas rzeźbienie, nie wiem tylko, co zrobię z miąższem. Czuję, że już niedługo bez żalu pożegnam się z pomarańczą na rzecz białości, zieleni i czerwieni.
 
Na liście rzeczy do zrobienia obok zupy dyniowo - pomarańczowej pojawiła się balkava. Kto wie, może zaserwuję ją mężowi zamiast tortu urodzinowego 11 listopada. Tak, mój mąż, choć nie jest Polakiem, wykazał się sporą dawką patriotyzmu i urodził się w nasze święto narodowe.
 
Dziewczynka zakochała się w puzzlach z Krecikiem.

...

Nie lubię wymyślać tytułów do posta.

niedziela, 21 października 2012

...

Ostatnio czuję się tak, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze. Inspiracji brak, sił też. Ugrzęzłam. Jedynie czytanie Maraia idzie mi świetnie, czterysta stron przyjemności za mną. I gotowanie. Czasem. W ramach pocieszenia kupiłam kubek z Bolesławca. Popijamy więc sobie kawę z uroczych kubków.
 
Wyszukałam przepis na zupę dyniową z pomarańczą, mam nadzieję, że skutecznie zmniejszy zapasy dyń, chociaż... przed nami Halloween i piersze w życiu rzeźbienie w dyni. Chyba zamrożę to, czego przejeść nie damy rady. Jedną z rzeczy, których nie lubię najbardziej jest marnowanie jedzenia. Pewnie stąd wziął się cotygodniowy rytuał przeglądania zawartości lodówki. Tym sposobem upiekłam ostatnio ciasto cytrynowe. W kolejce czeka brokuł.
 
Nieuchronnie nadciąga okres przedświąteczny. Znalazłam przepis na przyprawę do pierników (chciałam się upewnić, że nie muszę składać zamówienia na paczkę z Polski, zawierającą przyprawę). I na tym poprzestaję, szerokim łukiem omijam półki z Mikołajami i z lubością otaczam się pomarańczem i czerwienią.
 
 

czwartek, 18 października 2012

"Plastusiowy pamiętnik" czyli o upływie czasu

Pamiętacie Plastusiowy pamiętnik? Dla mnie był on odległym wspomnieniem, które znienacka wygrzebałam dziś na półce u znajomej i natychmiast pożyczyłam jako alternatywę do Misia i Tygryska. Syn szybciej niż zwykle umył zęby i usiadł wyczekując na skraju łóżka. Zaczęliśmy czytać. O piórniku, plastelinie, stalówce i kałamarzu. Syn oczarowany, ale i niepewny, bo dlaczego nie ciastolina, a plastelina, co to pióro i co można robić atramentem. Ja za to nie mogłam pozbyć się z głowy obrazu mojej szkolnej ławki, kredy, fartuszka z kołnierzykiem. I myślałam o tym, że choć dzieli nas jedynie dwadzieścia sześć lat, to należymy do dwóch różnych epok. I że dla moich wnuków ta książka będzie zupełnie niezrozumiała. A szkoda. Tymczasem najbliższe wieczory spędzimy z Plastusiem, ku uciesze mojej i synka.  

Pięć.

"Ta chwila w życiu emigranta, kiedy staje się "imigrantem" - już nie ważne, co opuścił, lecz to, do czego przybył".

"Imigranci. Rozmowy są monotonne, bo najczęściej przechwalają się albo skarżą. Rzadko spotyka się wśród nich kogoś, kto stan własnej obcości pojmuje jako możliwość rozwoju"

[Sandor Marai, Dziennik]

Pięć lat temu wysiadłam z samolotu relacji Zurich - Los Angeles. Pierwsze, co pamiętam, poza ramionami mojej drugiej połowy, to widok niezmiernie wysokich palm i przyjemne ciepło słonecznego popołudnia. Tak zaczęła się moja przygoda ze Stanami.
 
Chwilami nie mogę uwierzyć, że minęło tyle czasu. Innym razem myślę, że ten czas wypełniony był po brzegi wydarzeniami, które niejednemu starczyłyby na całe życie. I choć nadal nie czuję się tu jak u siebie w domu, wdzięczna jestem opatrzności, że pozwoliła mi na to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. A kiedy wreszcie spakuję walizki i wsiądę po raz ostatni do samolotu lecącego w drugim kierunku, oprócz sterty rzeczy zabiorę ze sobą wiele wspomnień i wzruszeń, emocji i myśli. I już nigdy nie będę taka, jak tamtego październikowego popołudnia 2007 roku.  

...

"(...) ludy romańskie potrafią na radość odpowiadać dionizyjską odą, ale Słowianie - tak naprawdę, z serca - dają odpowiedź tylko na cierpienie". [Sandor Marai, Dziennik]

środa, 17 października 2012

My life. Homemade.

O mały włos nie kupiłam dziś dzwonków na choinkę. W porę opanowałam się i zamiast tego kupiłam cynamon i herbatę o nazwie Winter Spice (którą natychmiast po przyjściu do domu ukryłam głęboko w szafce z herbatami). Kusił mnie też chiński dzbanek, ale się powstrzymałam. Nabyłam za to... ziarna sezamu i olej sezamowy. Na tahini. Przypuszczam, że za cenę domowego tahini mogłabym z powodzeniem kupić gotowy słoiczek, ale wychodzę z założenia, że to, co zrobię sama, jest bardziej wartościowe. Z tego samego powodu piekłam paprykę i prażyłam orzechy laskowe. Dom jest dla mnie wtedy domem, gdy pachnie w nim drożdżówką, na Boże Narodzenie zajada się makowiec z ukręconego własnoręcznie maku, a posiłków nie wysypuje się z puszek i opakowań. I chociaż zabiera to sporo czasu, wolę, by moje życie było homemade.
 
...
 
Jutro mija pięć lat od momentu, kiedy przyjechałam do Stanów. Od paru dni myślę o tym czasie inensywnie. Wywołuje to we mnie mieszane uczucia. I nadal więcej w tym wszystkim pytań niż odpowiedzi. 

wtorek, 16 października 2012

czy to nadal jesień?



Intensywny weekend, spędzony między polem dyń a sceną, na której syn dzielnie tańczył krakowiaka. Pod koniec niedzieli czekałam na poniedziałkową drzemkę córki, by móc się położyć i wyspać. Bezskutecznie. Dochodzę do wniosku, że sama jestem swoim najgorszym wrogiem.
 
W sklepach tymczasem pojawiły się pięknie przybrane choinki. A przecież jesień dopiero się zaczęła! Nędzne trzy tygodnie, do Halloween jeszcze pół miesiąca, po drodze jest też Święto Dziękczynienia, a z półek przyglądają się nam świąteczne elfy i bałwanki. A żeby było bardziej groteskowo, temperatury w ciągu dnia dochodzą do trzydziestu stopni. Wzdycham do swoich swetrów, kozaków piętrzących się na wystawach i sączę herbatę, mojego wiernego przyjaciela na każdą porę roku i pogodę.
 
Przeziębienie nadal mnie nie opuszcza, głównie za sprawą męża, który regularnie zabiera mi pościel. Z desperacji zaczęłam spać w ciepłych skarpetkach. W związku z obniżoną odpornością nie zaglądam do kuchni zbyt często, by nie widzieć tych wszystkich dyniowatych, których polskim nazw, o ile w ogóle isnieją, nie znam. W końcu jednak trzeba będzie coś wymyśleć. A propos kuchni, coraz bardziej ciągnie mnie w lokalnej księgarni do działu z kuchnią wegańską, choć zamiast alternatywy i rewolucji myślę o tych ciągotach jako chęci ubogacenia naszego wyżywienia. Kto wie?
 
Póki co zamiast książki kucharskiej zaopatrzyłam się w To kill a mockingbird. Póki co przeczytałam zaledwie fragment, ale już mi się podoba. Przyjdzie jej jednak poczekać, aż skończę z lekturą Maraia. Swoją drogą jego poglądy na temat Stanów strasznie mnie wciągają i chociaż dzieli mnie od niego pięćdziesiąt lat, wiele z nich jest nadal aktualnych. Ja sama próbuję uporządkować w swojej głowie moje własne przemyślenia na temat tego, jaki jest kraj, w którym żyję, choć jest to niezwykle skomplikowane zadanie.

Człowiek uczy się nowych rzeczy przez całe życie. Ja nauczyłam się dziś otwierać śrubokrętem zatrzaśnięte drzwi do łazienki bez uszkodzenia zamka. Moje życie w czterolatkiem zapewnia mi nieustanną rozrywkę.
...
 
"W Ameryce "ulica" jest czymś rzadkim. Tu istnieją głównie arterie komunikacyjne". [Sandor Marai, Dziennik]

środa, 10 października 2012

Październik

W sklepach wysyp patisonów i innych dyniowatych jegomościów. Wyglądają cudnie, a do tego kuszą, by przeprowadzić z ich pomocą kulinarny eksperyment. Tak, jesień jest cudowna, mimo potencjalnego kataru.
 
Dziś spadł pierwszy jesienny deszcz, w powietrzu unosił się piękny zapach świeżości a z ulic zniknął kurz. Nie na długo, jak sądzę, ale zawsze to coś. Jesień od zawsze kojarzyła mi się z miską ciepłej zupy, herbatą malinową i śliwkami, od tego roku dołączyła też dynia. Zupełnie nie wiem, jak udało mi się przeżyć pięć lat w Stanach bez odwiedzenia pumpkin patch. To zmieni się niebawem i przyniesie ze sobą nie tylko dobre wspomnienia, ale i garść zdjęć. Taką mam przynajmniej nadzieję.
 
W związku z chwilowym niedomaganiem wyleguję się na kanapie i czytam Maraia. Kurs fotografii leży na stosie poduszek, a z półki zerka na mnie przepastna książka o Photoshopie. Już za chwilę, już za moment, choć pewnie nie do końca tygodnia...
 
W zeszły weekend przekopałam czeluście szafy i pozbyłam się sporej ilości niepotrzebnych ubrań, swoich, męża i dziecięcych, zapakowałam też kilka zabawek, które oddamy w dobre ręce kolejnego rocznika. Od razu zrobiło się bardziej przestrzennie, choć nadal zaglądając do szafy widzę kilku kandydatów do wysiedlenia. Teraz czeka mnie kuchnia. Czuję, że po sprzątnięciu skończę z patelnią pełną prażonych orzechów laskowych, których jakoś nikt nie zjadł do tej pory i garnkiem zupy z soczewicą - kwintesencją jesieni. Trzeba przecież zrobić miejsce na kolejne bakalie, w które mam zamiar zaopatrzyć się w pobliskiej farmie orzechów.
 
Rozważam też w ostatnich dniach kupienie sokowirówki. Apple cider i własnoręcznie wyciskany sok w winogron odnotowują wyrazy uznania ze strony dzieci. Może udałoby się przemycić marchewkę?

A skoro mowa o dzieciach, syn zakochał się w przygodach Misia i Tygryska Janoscha. Co wieczór przychodzi do mnie, kładzie mi głowę na kolanach i pyta z wyczekiwaniem, czy dziś też mu poczytam. O zmianie książki nie ma mowy, czytamy więc wciąż od nowa kolejne opowiadania. Rozczula mnie to niesamowicie, to wspólne czytanie, jego radość, miękkie włosy, które przeczesuję palcami, bycie razem. Wtedy bardziej niż zazwyczaj cieszy mnie macierzyństwo.
 
Gdyby tylko czas zechciał tak nie gnać... 

poniedziałek, 8 października 2012

"Trudno przywyknąć, że w Ameryce człowiek zachowuje się "ekonomicznie", gdy wszystko zużywa i wyrzuca, gdy marnotrawi surowce i towary. Człowiek oszczędny jest tu heretykiem, jak w utopijnej powieści Huxleya. Ale niełatwo się tego nauczyć." [Sandor Marai, Dziennik]
 
Przeszłam z Maraiem przez piekło wojny, Budapeszt, emigrację, Rzym i szukanie siebie. Teraz zawitaliśmy razem do Nowego Jorku. Uderzające jest to, że wiele rzeczy w ogóle się nie zmienia. Marai pisze o nowej kinematografii i porównuje ją do rewolucji w sztuce renesansu. Mówi o potencjalnym filmie trójwymiarowym. Fascynuje mnie w nim jego wizjonerstwo. Mąż zapytał mnie ostatnio, jak trafiłam na autora Dziennika. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że nie pamiętam. Niemniej cieszę się, że jakoś trafiłam.
 
...
 
Tak bardzo chciałabym więcej pamiętać z przeczytanych książek...

post z chusteczkami w tle




Jesień zagościła u nas na dobre. Zieleń straciła swoja soczystość, na łózko powrócił koc, wentylator za to zasypia powoli w szafie. Otwarty co rano na oścież balkon sprawia, ze dom wypełnia się świeżym i nieco chłodnym powietrzem, a rozgrzany piec, w którym piecze się chleb, daje przyjemne ciepło. W kubku króluje herbata malinowa z miodem, a w misce owsianka. Na kalifornijskiej wsi za to festiwal jabłek i wysyp awokado. Za każdym razem, kiedy jedziemy do Julian, czuje się jak na Kaszubach i zawsze planuje powrót z naręczem dobroci. I nigdy nie udaje mi się tego zrobić. Na pocieszenie przywiozłam tym razem Dutch Apple Pie. Może uda się następnym razem.

Chłopiec przygotowuje się tymczasem do występu na festiwalu. Podskakuje w takt krakowiaka, tańczy gaika a ja przyglądam mu się uważnie i nie mogę się nadziwić, jak bardzo się zmienia i jak szybko rośnie. Kolejne kwietnie i październiki robią z niego coraz to innego chłopca, a ja trwam w niezmiennym zachwycie.

...

Mieliśmy udany urlop. Cały tydzień tylko dla nas. Pierwszy taki od bardzo dawna. Udało nam się przypomnieć sobie to wszystko, co przecieka przez palce w rytmie codzienności. I po raz pierwszy od bardzo dawna czuje, ze odpoczęłam. I wszystko byłoby dobrze, gdybym nie obudziła się dzisiaj z bólem głowy, gardła, zapchanym nosem i usilnym pragnieniem, by w ogóle nie wychodzić z łózka. Tak, jesień rozgościła się na dobre...

środa, 3 października 2012

ich świat, nasz świat



Rzadko o nich piszę. Zajmują w przestrzeni tego bloga nieproporcjonalną do rzeczywistości ilość miejsca. Czasem myślę o tym, by zacząć zapisywać ich codzienność. Drobiazgi, myśli, postępy. Pisałabym o tym, że Dziewczynka pożegnała się na dobre z pieluchami i jest z tego faktu bardzo dumna oraz o tym, że Chłopiec pokochał swoją czerwoną hulajnogę. A także o tym, kto lubi zjadać serca z arbuza i dlaczego zaczęli jeść naleśniki. Mogłabym zapisywać ich wypowiedzi, zmaganie się z językiem. Znalazło by się miejsce na ich rozmowy z nami i między sobą, z których wynika, że pomarańczę się "skórzy" a Uran śmierdzi. Całe naręcza tekstu o wspólnym czytaniu książek i o tym, kto przydreptał wczoraj do naszego łóżka i zabrał mi poduszkę. I o śpiewaniu piosenek Misia i Margolci. I być może znalazła by się w przestrzeni tego bloga osobna etykietka, tylko dla nich. Może...

wtorek, 2 października 2012

Syndrom emigranta

 
 
 
Autoportret. Postanowiłam nad nim popracować. Oto pierwsze efekty.
 
... 

Przestałam już udawać, że jest jesień. Pożółkłe liście, pojawienie się pumpkin latte, całe naręcza dyń w sklepach, nawet chłód wieczoru i zachodzące szybciej niż dotychczas słońce nie zmienią faktu, że lato zagościło u nas na dobre i nie ma zamiaru się wycofać. Podjadam arbuza i maliny, popijam mrożoną herbatę i topię się na kanapie. Rdzawy sweter spoczywa w szafie a ja znowu ubieram sandały. Na pocieszenie piekę jabłkowo - owocowe ciasto z kruszonką.
 
...
 
Poznałam ją na próbach dziecięcego zespołu ludowego. Zupełnie przypadkiem, bo obie przychodziłyśmy tam rzadko, wysyłając naszych mężów, by złapać choć trochę oddechu, względnie mieć czas na posprzątanie mieszkania. Rozmowa potoczyła się gładko,niewymuszona, ten typ wymiany zdań, w którym wszystko układa się w naturalnie po sobie następujący ciąg tematów.
 
Obie jesteśmy tu od pięciu lat, obie w przestrzeni domu, z dziećmi i tysiącem drobiazgów. Śmiałyśmy się w frustracji, jaką wywołuje kolejna odnaleziona filiżanka wystygniętej herbaty, tej samej, o której marzyłyśmy od rana. I jak ciężko jest czasem podnieść się z łóżka. O samotności też. I o strachu przed powrotem. Gdzieś w połowie rozmowy opowiada mi, że próbowała wrócić, że nie mogła tu wytrzymać, że się dusiła. I o tym, że tam też nie dała rady, że uciekła. Czyta w moich myślach, mówi o nieprzynależności do żadnego ze światów. Kiwam głową. Pytam, czy jest szczęśliwa. Odpowiada mi ze spokojem, że nie jest nieszczęśliwa, że nauczyła się tu żyć, choć kosztowało ją to wiele wysiłku. Jestem pewna, że gdyby dziś ktoś dał jej możliwość powrotu bez niepotrzebych kompromisów ze strony finansowej, spakowała by walizki i ruszyła. Wiem, bo ja sama zrobiłabym to samo. I tak samo bym się tego bała.
 
...
 
" W czytelni Instytutu Francuskiego w Neapolu siedzą pogrążone w lekturze tylko cztery młode (...) dziewczyny. W Bibliotece Amerykańskiej nie ma gdzie usiąść; o każdej porze nocy i dnia tłoczą się tu setki ludzi. Ten objaw odbija sytuację na świecie jak lusterko kieszonkowe". [Sandor Marai, Dziennik, wpis z grudnia 1951r.]
 
Ciekawe, jak niektóre książki pozostają aktualne długo po ich napisaniu...

piątek, 28 września 2012


Męczący tydzień, pełen napięć, terminów, nadgodzin i narastającego poczucia bezsensu działań. Zupełnie jakby kierat, który do tej pory pchaliśmy w wybranym przez siebie kierunku zamienił się w karuzelę, nad którą nie panujemy. Wczorajszy wieczór w bezpiecznej przestrzeni między ramionami męża i dobra rozmowa sprawiły, że odzyskałam równowagę.
 
Dziś dom pachnie świeżością, wyjętym przed chwilą z pieca chlebem i praniem. Szum pralki i widok wyschniętych liści za oknem, a także falbaniastej spódnicy córki wyznaczają granice mojego świata.
 
...
 
"Janos wyznaje, że od kilku dni nie chodzi do szkolnej stołówki, (...) bo wstydzi się swojego ubóstwa językowego wśród (...) włoskich dzieci. Ale ta smutna samotność już do końca życia pozostanie losem nas wszystkich, którzy opuściliśmy ojczyznę. Możemy się najwyżej nauczyć konwersować - ale rozmawiać już nigdy". [Sandor Marai, Dziennik]
 
 

poniedziałek, 24 września 2012

pierwszy jesienny weekend...

 
 
 
 
 
Jesień przywitałam bawarską zupą dyniową o intensywnym, z lekka ostrym smaku, w której zakochaliśmy się z mężem od pierwszej łyżki (Dzieci nie zakochały się za to zupełnie, co więcej, nie dały zupie szansy na zaistnienie. Ciekawa jestem, kiedy nadejdzie dzień, gdy dania obiadowe wyjdą poza kanony składające się z rosołu, piersi z kurczaka i naleśników...). Myślę, że tej jesieni będzie u nas częstym gościem.
 
 
Poza porywami kulinarnymi spędziłam ten weekend z aparatem w ręku, chwytając ulotne chwile. Zatrzymałam w biegu rosnące jak na drożdżach dzieci mojej koleżanki i otoczony miłością brzuch, z któego za sześć tygodni wydostanie się na świat dziewczynka o ciemnej skórze i żydowskim imieniu. Moje dzieci biegały tymczasem beztrosko po plaży, dawały się przewracać falom i przyniosły do domu, oprócz uśmiechniętych buź, tonę piasku, który sprzątałam dziś od samego rana. A dziś dzień przywitał nas mgłą i wilgotnym zapachem powietrza. Zaczynamy kolejny tydzień, trochę niedospani, nieco zabiegani, ale i naładowani pozytywną energią pierwszych dni jesieni.
 
 


piątek, 21 września 2012

Minimalista czyli kto?

Artykuł o minimalistach odbił się echem na kilku blogach i dał mi do myślenia. Nie, mi samej daleko do bycia minimalistką, dzielą mnie od tego regały książek, kilka figurek aniołów, ramki do zdjęć i wiklinowy kosz. Mimo to staram się nie obrastać rzeczami. Regularnie przeglądam zasoby szaf, by wydobyć z nich znoszone spodnie, zapomniane buty, zabawki, które zawieruszyły się nie wiadomo kiedy a za którymi nikt nie tęsknił. Ze sprzętów kuchennych mam tylko te, z których korzystam (chociaż... pomyślałam sobie właśnie, że zupełnie zapomniałam o gofrownicy... może dam jej drugą szansę? a może nie...), częstotliwość zakupu ubrań maleje i jest coraz bardziej przemyślana (ubrania pasują do siebie i nigdy nie przekraczają bezpiecznego poziomu ilości), namiętność do kupowania książek musi być poskromiona przez prosty fakt, że nie nadążam z ich czytaniem. Kosmetyki, które jeszcze do niedawna zdarzały się zalegać na półkach kurczą się, nowe przychodzą wtedy, gdy są naprawdę potrzebne. Coraz rzadziej zapominam też o kupionej brukselce, co wychodzi nam (jej i mi) na dobre. Jestem więc gdzieś między postawą zbieracza a minimalisty, i to jest mój złoty środek. Prawdziwym wyzwaniem będzie groteskowo już brzmiąca nasza wyprowadzka za ocean, sama jestem ciekawa, jaki dobytek zostawimy za sobą i czy w ogóle będziemy pamiętać, co zostaje za nami (Podczas przenosin do obecnego mieszkania przez pomyłkę ktoś wyrzucił cały wór do śmieci różnych przedmiotów. Po mniej więcej dwóch miesiącach przypomniałam sobie, że miałam kiedyś zamszowe kozaki, które ubrałam może dwa razy. Reszty przedmiotów nawet nie pamiętam).
 
Dom tymczasem pachnie świeżością a Marai zaprasza do lektury... A w chwili wolnego czasu przyjdzie mi chyba przyjrzeć się dokładnie zawartości szaf. Dobrze, że mamy małe mieszkanie!

ostatni dzień lata


Jesień idzie. Poranki nadchodzą wolniej, chłodniejsze, mgliste. Dźwięk gotującej się kawy staje się przez to przyjemniejszy, kostki lodu leżą zapomniane w czeluściach zamrażalnika. Stukanie układanych naczyń, zapach kawy i masła orzechowego wyznaczają rytm początku dnia.
 
Mam w sobie potrzebę oczyszczenia, chwilowego przejścia na dietę bezmięsną, uważnego jedzenia. Czuję się tak, jakby mój organizm zaśmiecił się i potrzebował odnowy. Staram się słuchać jego głosu.
 
Dziennik Maraia wciągnął mnie niesamowicie. Ten język, przemyślenia, wiele z nich aktualnych. Nie mogę się oderwać, kosztem kursu fotografii. Dawno żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia.
 
Przedwczoraj po raz pierwszy od tygodni udało mi się wyspać. W związku z tym wczoraj spektakularnie zarwałam noc czytając Wysokie Obcasy Ekstra. Dobrze, że dziś piątek.
 
Z planów na jesień jest nauka gry na pianinie. Nie moja, ja swoją zarzuciłam, zanim w ogóle zaczęłam. Tym razem uczyć się będzie syn, pod czujnym okiem czułego ojca. Lubię obserwować ich, gdy spędzają wspólnie czas. Jest między nimi jakaś szczególna więź, nić porozumienia. To świat, do którego nie mam wstępu i do którego nie wpycham się na siłę. Bo i po co, lepiej cicho przysiąść i popatrzeć, nacieszyć się.

...

Komputer spektakularnie zawiesza się na każdym kroku i spowalnia niczym zziajany staruszek. Tknięta zmysłem praktycznym spędziłam wczorajsze popołudnie archiwizując zdjęcia, jeszcze tylko zamówię garść odbitek i można będzie zrobić miejsce na dysku.

 
 
 

wtorek, 18 września 2012

...

 
 
Wtorek. Sięgam po Dziennik Sandora Maraia. Zakładką na ostatniej przeczytanej stronie jest garść przepisów świątecznych wyciętych z polskiej gazety. Naprawdę tyle czasu minęło? Czytam zbyt mało, zbyt chaotycznie. Staram się skupić na tekstach z kursu, gazety mnie nużą, a książki stają się niewygodne, żadna obwoluta nie przyciąga. Tęskno mi do samej idei czytania, tych chwil, kiedy przenoszę się w zupełnie inny świat. Może Marai otworzy mi bramy do zaginionego królestwa. Przynajmniej jest po polsku, język odgrywa tu znaczącą rolę, to moje wygodne, bezpieczne miejsce. Ciekawe, jaki język będzie bezpieczną wyspą moich dzieci.
 
Uczuciem, którego nie lubię najbardziej jest bezsilność. Z każdym innym stanem można sobie jakoś poradzić.
 
Chłodna bryza wyznacza początek jesieni. A może to tylko moja nadzieja? Kupiłam sobie sweter o odcieniu głębokiej, rdzawej rudości i przyciemniłam włosy. Lubię, gdy pory roku mają swoje kolory. 
 

Marzy mi się spacer w towarzystwie szeleszczących pod nogami liści. Na pocieszenie zostaje mi myśl, że szparagi są znów w sezonie, a w koszach przed sklepami pojawiają się dynie.
 
 
 
 


sobota, 15 września 2012

upalny koniec lata...


Spoglądam na kalendarz i odliczam dni do początku jesieni. W głowie układają się plany na kolejne miesiące, pachnące przyprawą do ciasta dyniowego, marchewkową zupą z curry, kuchnią regionalną i chłodnym powietrzem. Tymczasem lato nie daje za wygraną, kilka dni chłodniejszej pogody skończyły się w piątek falą upałów, przekraczających 40 stopni. Czekam, aż w końcu będzie można złapać oddech, zmarznąć i zmoknąć. Choć trochę.
 
A dzisiaj... zaadoptowaliśmy wilka. I zbieraliśmy w sadzie jabłka, ku uciesze dzieci. Zjedliśmy też tajską zupę z kurczaka z mleczkiem kokosowym. A przede wszystkim byliśmy razem. Tak po prostu. Dzieci pachną teraz górskim powietrzem, w lodówce leżą za to dwie torby jabłek i czekają na jutrzejszy dzień i pierwszy od dawna jabłecznik.  

czwartek, 13 września 2012

czasy równoległe

 
 
Dźwięk otwieranych drzwi wyznacza koniec przykrótkiej nocy. Drobne nóżki drepczą po podłodze i wspinają się do łóżka. Otwieram jedno oko i zamykam, tylko na chwilę. Budzę się pół godziny później i wpadam w wir zdarzeń. Potykam się o czewony samochód w drodze do łazienki, zbierając po drodze kolejną partię prania. Rozgrzewający się piec czeka na chleb. Kawa bulgoce w kafeterze, podgrzane mleko trafia na stół w od dawna tych samych kubkach. Kanapki dla męża, plecak syna, pasta do zębów i te same co zwykle negocjacje w kwestii wyjścia do przedszkola. Znowu za późno, bo czas rano płynie szybciej.
 
...
 
Autobus ucieka nam sprzed nosa. Do kolejnego dziesięć minut. Czasem to cała wieczność.
 
...
 
Córka ma drzemkę. Snuję się cicho po domu, wszystkie dźwięki są bezlitośnie głośne. Kawa, gazeta, rozwieszenie prania, zupa. Przecież śpi dwie godziny, starczy czasu. Nie starczy, przerzucam sprawy na wieczne nigdy.
 
...
 
Piątkowy wieczór. Mąż wraca do domu. Dzwonił niedawno. Zerkam na zegarek. Powien już być. W piątki autostrada bywa mocno zakorkowana. Mija piętnaśnie minut. Telefon, jednostajny dźwięk sygnału. Milczenie. Kolejne piętnaście minut. Stoję na balkonie i spoglądam w stronę garażu. Myślę. Intensywnie. Zbyt malowniczo. Godzina, dźwięk klucza w zamku. Jednoczesne uczucie ulgi i złości.
 
...
 
Wieczór. Rozmawiamy. Śmiejemy się. Pijemy wino. Już północ, a przecież dzieci dopiero co zasnęły. I znowu za mało czasu.
 
...
 
Nie ufam zegarkom, dla mnie czas płynie zmiennym rytmem. A czasem równolegle. Pięć ostatnich lat, które spędziłam w Stanach, są dla mnie jednocześnie chwilą i wiecznością. I tak jest z wieloma różnymi sprawami. Najbardziej zaś uwiera mnie niedoczas...