niedziela, 29 stycznia 2012

Po cichu zagladam do sypialni. Corka jeszcze nie spi, w skupieniu przyglada sie swojej stopce. Z jakiegos powodu nie moze dzis zasnac. Syn siedzi na podlodze i spiewa, bawiac sie drewnianym pociagiem. Mam sentyment do drewnianych zabawek. Maz w pracy, bo terminy, granty, nowe projekty, bo czas goni, bo trzeba. Nadrobimy, nie dzis, jutro pewnie tez nie, ale kiedys, kiedys tak. Mial byc spacer po plazy, ale nie bedzie.

Jest mi  niedobrze, pewnie przez wczorajsze M&M's. Za duzo, za pozno, bez sensu w ogole, lepiej bylo rzucic sie na pistacje. Albo w ogole dac sobie spokoj.

Wieczne niezadowolenie. Z figury, wlosow, tego, dziesiatego. I wieczne nicnierobienie, by to zmienic.

Pozwalam sobie na nijakie dni, bo mi wolno. Jestesmy mlodzi, zdrowi, nasze dzieci tez. Pieniadze nie sa problemem, ot przecietna rodzina. Zadnych powodow do powaznych zmartwien. Marnuje dni, bo z pozoru mam ich duzo. A kiedys obudze sie ze swiadomoscia, ze czas przyspiesza, ze gna. Jacy pewni siebie sa ludzie zdrowi. Do czasu.

Nie lubie takich nijakich dni. Dni, kiedy nie umiem wykrzesac z siebie nic porzadnego i nawet sie nie staram. W takie dni najbardziej nie lubie siebie.

Dawno nie mialam takiego dolka. I nie chce mi sie o tym rozmawiac. Z nikim.

sobota, 28 stycznia 2012

towar chwilowo niedostępny


Weny brak. Zupełnie brak. Nie mam ochoty na gotowanie, czytanie, fotografowanie, na nic, zuuuuupełnie nic. Pisać też mi się nie chce. 

czwartek, 26 stycznia 2012

czy to naprawdę jedzenie?


Pod koniec dziewiętnastego roku około osiemdziesięciu procent ludności zatrudnionych było w rolnictwie. Dziś ich liczba nie przekracza pięciu procent. Dziwne? Nie, i to z wielu powodów. Po pierwsze praca ta jest bardzo niebezpieczna, a zważywszy na system opieki zdrowotnej i socjalnej przy wypadku najlepiej dać się od razu zabić na miejscu. Po drugie, jest to praca źle płatna, średni dochód rolnika to połowa średniego dochodu mieszkańca miasta. Po trzecie, wielkie kompanie zjadają drobnych rolników. Rezultat? Większość z tego, co nazywamy w Stanach jedzeniem pewnie nim nie jest.

Im dłużej mieszkam w Kalifornii, tym baczniej przyglądam się etykietom na produktach spożywczych. Kiedy nie jestem w stanie rozszyfrować trzech z wymienionych składników, odkładam towar na półkę. Lądują tam też produkty z zawartością syropu glukozowo - fruktozowego. Staram się w ten sposób ochronić moją rodzinę choć trochę. Mimo to nadal zastanawiam się, co tak naprawdę jemy. Czy produkty organiczne o zawyżonych (realnych?) cenach są na pewno lepsze? Czy kupowanie krewetek od producenta, który sprzedaje również leki przeciwbólowe nie jest samobójstwem? A mięso, czy pochodzi od tych krów, które widziałam w Teksasie, tych, których widok zwalił mnie z nóg? Krów, które nie widziały trawy i spędzają życie przywiązane do metalowego prętu i karmione kukurydzą, której nie tolerują? Tak, wiem, że są inne miejsca i inne sposoby hodowli, jak ten nasz, lokalny. Takie myśli krążą mi po głowie za każdym razem, gdy zaglądam do supermarketu. Jedynym pocieszeniem jest to, że ja mam wybór, że mogę wybierać produkty, które nie szkodzą nam ani naszym dzieciom, że żyję w tej części Stanów, z której pochodzi spora część świeżych owoców i warzyw. Obok mnie żyją jednak ludzie, którzy wyboru nie mają. I to ich dzieci będą cierpieć na cukrzycę i choroby serca. Wartościowe jedzenie stało się bowiem w Stanach towarem luksusowym, na który większość ludzi po prostu nie stać.


środa, 25 stycznia 2012

trwajac w zachwycie nad codziennoscia

Moja corka wyjrzala wczoraj przez okno i oswiadczyla "pada deszcz". I wprawila mnie tym w zachwyt, jak zreszta kazdego dnia. Fascynuje mnie jej determinacja w poznawaniu swiata i staram sie jej w tym pomoc, a w najlepszym przypadku nie przeszkadzac. Nie tylko ona dokonuje odkryc. Syn odkrywa prawa fizyki, kiedy razem ze mna obserwuje topnienie kostki lodu w kubku, trwa w zdumieniu nad faktem, ze cukier wrzucony do wody znika, pozostawiajac po sobie slodki smak i budzi sie co rano wymawiajac jedno zdanie - "Mamo, wlacz Pana Chopina". I slucha go w skupieniu, na jakie stac go bardzo rzadko. Chyba nadchodzi czas na pierwsze lekcje pianina, takie bezstresowe, po prostu czas dla taty i syna.

U nas tymczasem sroda przeplywa niepostrzezenie w towarzystwie szumu suszarki do bielizny, zapachu swiezego prania i aromatow dobiegajacych z kuchni. Dzis klasyka, czyli drozdzowka z jablkami, od lat niezmiennie przypominajaca mi o mojej babci, ktorej dawno juz nie ma. To jeden z tych dni, kiedy pozwalam sobie na wypicie w spokoju herbaty i nie mam wyrzutow sumienia, ze powinnam robic cos innego. A jutro... jutro znowu bedziemy uczyc sie liter, siegniemy po pedzle i farby i namalujemy tecze. A moze zrobimy pajaca z papieru. Poki co rozkoszowac sie bede cisza.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

krótka historia z bakłażanem w roli głównej i deszczem w tle





Czasem zdarza mi się pójść do supermarketu i nie być w stanie oderwać się od półek działu warzyw. W tych chwilach ogarnia mnie kulinarna pasja, wychodzę ze sklepu z naręczem warzyw a przed moimi oczami roztacza się wizja mnie samej, wertującej książki, czasopisma i blogi kulinarne w poszukiwaniu idealnego przepisu. Przypływ natchnienia kończy się mniej więcej w sobotnie popołudnie, kiedy po obiedzie mam ochotę po prostu zwinąć się w kłębek na kanapie. A potem w lodówce zostają porzucone przeze mnie warzywa i czekają na lepsze czasy. Strasznie tego nie lubię, zaglądam do lodówki i serce mnie ściska na widok zaniedbanych warzyw, które z każdym dniem tracą odrobinę swojej wartości odżywczej i witamin. I czekam na ten moment, ten pomysł. Czekam albo po prostu improwizuję. Jak dziś.

Bakłażana kupiłam przez zeszłym weekendem, zużyłam odrobinę a o reszcie zapomniałam. I przeleżał biedaczek czekając na cud. I się doczekał. Najpierw miał być daniem greckim, później bałkańskim, w końcu jednak wystąpił na patelni solo, w towarzystwie oliwy z oliwek, soi, miodu i zielonej pietruszki. I okazał się być doskonałym solistą, pozornie gąbczastym, ale przy zetknięciu z ciepłem patelni i słodyczą miodu miękkim i aromatycznym. A teraz odpoczywa w lodówce i czeka na jutrzejszy obiad. 

...

Improwizacja jest czymś, co przeważa w mojej kuchni. Książki kucharskie zazwyczaj lubię po prostu mieć i cieszyć nimi oko. Aczkolwiek bywa, że i one stają się inspirujące.

sobota, 21 stycznia 2012


Deszcz od rana. Kap, kap, kaaaap.

Po południu już nie padało, ale było sennie. Do tego kawiarnia, do której się wybraliśmy, okazała się być jedynie bytem wirtualnym, w rzeczywistości bowiem zamknęła swe podwoje miesiąc temu.

Na pocieszenie kupiłam mieszankę krakowską. I upiekłam z synem ciasto.

Ciągle nie umiem ułozyć sobie w głowie mapy San Diego i okolic. Wszystkie miejsca są dla mnie wyrwane z czasoprzestrzeni. Efekt wzmacnia fakt, że to miasto jest jak mozaika nie pasujących do siebie elementów.

Marzą mi się wakacje w zieloności.

Założyłam konto na flickr. I dałam sobie spokój z projektem fotograficznym. Widać, kiedy jedne drzwi się zamykają... potrzebowałam zmiany.  

...

Czy to możliwe, że można czuć się tak samotnym w milionowym mieście?

czwartek, 19 stycznia 2012

taki zwykły czwartek...


Lubię takie dni. Proste. Zwyczajne. Takie, kiedy cieszy najmniejsza rzecz, kiedy dookoła mnie rozlega się dziecięcy śmiech i najzwyklejsze czynności są przyjemnością. Dni, kiedy na spacer zabieram swój aparat, a chłód mnie nie odstrasza. Dni, kiedy coś dzieje się po raz pierwszy, kiedy widzę, że to, w co wkładam wysiłek, przynosi efekty.

Moja córka skończyła dziś półtora roku. A syn nauczył się kolejnej piosenki i zna coraz więcej angielskich słów. Takie wydarzenia i takie dni są po prostu... bezcenne.

środa, 18 stycznia 2012

bokeh...


Światła choinkowe zainspirowały mnie do zabawy w bokeh. Ze zmiennym szczęściem. Powoli brnę przez funkcje aparatu, ale mało do mnie dociera... I tylko wlepiam wzrok w fotograficzne blogi i flickr, głośno wzdychając...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

to był jeden z tych dni...


To był jeden z tych dni, kiedy czas ciągnie się jak guma arabska, okazuje się, że nie ma mleka do kawy, a zamierzona sesja zdjęciowa po prostu się nie udaje. Udało mi się wykrzesać jedno porządne zdjęcie, cała reszta jest boleśnie przeciętna. Do tego w domu zrobiło się zimno. Zdecydowanie nie było to mój ulubiony dzień.

niedziela, 15 stycznia 2012

... a potem spadł deszcz...


To był naprawdę udany dzień. A teraz pada deszcz i jedynym przyzwoitym zajęciem jest wślizgnięcie się pod koc z dobrą lekturą i kubkiem herbaty. I znowu nie napisałam listów do tych, których brak tak bardzo mi doskwiera. Są rzeczy, które nie mieszczą się w słowach...

zazwyczaj pamiętam...



Zazwyczaj pamiętam o tym, żeby cieszyć się z małych rzeczy. I nie wybiegać myślami na przód. A przede wszystkim, żeby nie bać się marzyć. Układam wtedy plany na kiedyś, to bliższe, namacalne, i to odległe. I doceniam smak kawy i radość w oczach dziecka. I zapach dopiero co upieczonej papryki. Czasem jednak... czasem wkrada się niechciany smutek, żal za czymś, to nienazwalne coś, co sprawia, że wszystko staje się nagle bezsensowne. A potem przychodzi nowy dzień i znowu cieszy mnie smak kawy...

Mam w głowie pewien projekt. Nawet dwa. Kto wie?

piątek, 13 stycznia 2012

uroki wiecznego lata...



Tęsknię za czterema porami roku. Tęsknię za śniegiem, który skrzypi pod nogami, deszczem, uderzającym miarowo o parapet, zapachem mroźnego powietrza, burzami i tęczą. W szczególności zaś tęsknię za różnokolorowymi liścmi, szeleszczącymi pod moimi stopami. To wieczne lato ma jednak swój urok.

Od paru dni gości u nas iście letnia aura, z ciepłym zapachem powietrza, słońcem rozgrzewającym aż do wnętrza, nawoływaniem dzieci i wreszcie z pysznościami z działu warzywno - owocowego. Wróciłam dziś ze spaceru z naręczem szpinaku, dwoma urodziwymi bakłażanami, kilkoma cukiniami i trzema garściami fasolki szparagowej, a także z torbą pełną papryk o optymistycznych barwach. Jurzejsze przedpołudnie spędzę piekąc paprykę, przygotowując zapiekankę szpinakowo - grzybową, opiekając natartego czosnkiem bakłażana (i marząc o patelni grillowej) i wspominając smaki tak odległej, a tak bliskiej Tarragony, w której dane mi było mieszkać przez rok i rozkoszować się wiecznym latem...

P.S. Inspiracją do pierwszego zdjęcia był dla mnie ten blog, swoją drogą bardzo fajna inicjatywa.



czwartek, 12 stycznia 2012

Gdzie leży Europa Wschodnia?




Pytanie proste, odpowiedź na nie zna każdy szanuący się członek wspólnoty ludzkiej (a nawet jeśli nie, nie chcę o tym wiedzieć. Swoją drogą słyszałam już o takiej pani, która żyła w przekonaniu, że Europa leży w Ameryce...), słowem, daremne jest poruszanie tego tematu. A jednak...

Cała dyskusja rozwinęła się tuż po naszym ślubie. Mój szwagier wielce rozczarowanym głosem oświadczył, że moi znajomi, choć skądinąd obyci i wykształceni, nie mają pojęcia, gdzie leży Serbia. Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że wyrazili chęć wybrania się tam, ponieważ "interesują ich wszystkie kraje Europy Wschodniej"? Dało mi to do myślenia. Ostatecznie w moim pojęciu była Jugosławia jak najbardziej wpasowywała się w pojęcie Europy Wschodniej, wraz z Rumunią, Bułgarią i resztą państw byłego bloku komunistycznego, Polski nie wyłączając. Tymczasem okazało się, że dla Serbów nie jest to takie oczywiste, skoro gdy tylko spojrzeć na mapę, od razu widać, że są ni mniej ni więcej Europą Południową. I słuszne było zdziwienie szwagra. A wracając do Polski... wielu z nas, Polaków, również odżegnuje się od przynależności do Europy Wschodniej i podkreśla fakt, że leżymy w samym jej centrum. I znowu ciężko z tym polemizować, chyba, że wykluczymy całą Rosję, ale i wtedy nie jest to do końca jasne. Słowem, nie wiadomo, gdzie leży tak naprawdę Europa Wschodnia. Według mojej książki kucharskiej zaliczają się do niej kraje jak Niemcy (przypuszczalnie byłe Prusy Wschodnie i DDR), Polska, Rosja, Ukraina, a także Bułgaria, Rumunia, była Jugosławia, Czechy, Słowacja i Węgry, z czym po części zgadza się ONZ (która jednak wyklucza Jugosławię). Zupełnie inne podejście ma za to CIA. Dla nich my to Europa Centralna a Jugosławia to południowy - wschód.

Czym więc jest Europa Wschodnia? Można ją postrzegać w różny sposób, w zależności od tego, czy kierujemy się geografią, czy historią. I pewnie żadna z definicji nie jest do końca poprawna...

środa, 11 stycznia 2012

Ostry dyżur

Pamiętam, że będąc w liceum uwielbiałam oglądać Ostry dyżur, a nawet rozważałam bycie lekarzem. Cóż, prawdziwy ostry dyżur wygląda nieco inaczej...
Ktokolwiek miał zapalenie ucha, wie, jak to boli. Ja też już wiem. To dzisiejsze nie było ani pierwszym w moim życiu, ani najbardziej bolesnym, mimo wszystko wybrałam się na pogotowie. O dostaniu się do lekarza nie miałam co marzyć, bo nie mam stałego lekarza rodzinnego ( co chyba powinnam zmienić), a dla nowych pacjentów miejsc brak. Tak, tak, to, że nie za darmo, nie znaczy jeszcze, że łatwo dostępne dla tych, którzy gotowi zapłacić. W końcu zdrowie to towar luksusowy. Spędziłam na pogotowiu ponad dwie godziny, z zego ostatnią czekając na receptę na antybiotyk, który siłą perswazji wymogłam na lekarzu, któremu daleko było urodą do George'a C. W międzyczasie przyglądałam się kilku starszym mężczyznom, wiezionych korytarzem, wsłuchiwałam w silny męski głos, twierdzący, że nie może oddychać (ja nie mam tyle siły w płucach nawet nie mając problemów z oddychaniem) i domagający się czegoś do jedzenia, a także stawiający retoryczne pytanie, czy to możliwe, że głowa boli go bardziej w szpitalu i starałam się ignorować pana o nazwisku Auerbach, który oprócz tego, że był rasistą i miał zapalenie płuc, miał też usilną potrzebę rozmowy z córką przez telefon o umiejętności prowadzenia samochodu (czy też ich braku), jakie posiada jego ojciec. Nie było jednak tak źle, nawet karty ubezpieczeniowej nie żądano ode mnie niemal do samego końca. Teraz wypada tylko wziąć lekarstwa i położyć się do łóżka, co ninejszym czynię.

wtorek, 10 stycznia 2012

chciałabym...


Chciałabym odkryć w swoim życiu coś, do czego pragnęłabym dążyć za wszelką cenę. Coś, po pozwoliłoby mi na pokonywanie własnych słabości. Chciałabym odkryć prawdziwą pasję...

poniedziałek, 9 stycznia 2012

lubię takie wieczory...



Lubię takie wieczory, kiedy wszystko, co było do zrobienia, dawno zostało już zrobione, a w powietrzu unosi się aromat pomarańczy. W słoikach studzi się moja pierwsza konfitura pomarańczowa, a palce pachną mi słodko - gorzkim aromatem pomarańczowych skórek. Z głośników dobiega głos Adele a ja niczego nie muszę.

Większość znanych mi ludzi o dziwnych imionach pochodzi z małych miasteczek. To te same osoby, które nie lubią muzyki ludowej.


Czasem zapominam, że tuż obok wielkich miast i nowej technologii żyją ludzie jak ci z fotografii Tomasza Młynarczyka. Zapomniani, a przecież ważni. I często rozumiejący więcej, przeczuwający więcej.

Wczoraj nad San Diego świecił ogromny księżyc. Piękny, sprawił, że na krótką chwilę świat stanął w miejscu.

Nie lubię pełni, bo odbiera mi sen i spokój.

piątek, 6 stycznia 2012


Miało być o Europie Wschodniej. Będzie jutro. Dziś jest Wigilia, czas dla najbliższych. I czas przemyśleń.
Buduję mosty przez ocean. Mosty z uczuć, myśli, słów. Mosty przyjaźni, własnej tożsamości, przynależności. Mosty, w których coraz więcej ciszy.

Budowałam wokół siebie mur. Potem go rozebrałam i wokół mnie zrobiło się więcej światła. Z czasem pozbierałam cegły i budowałam z nich, krok po kroku, znajmości (bo nie przyjaźnie), emocje wobec miejsc bliskich, więzi, korzenie, wciąż płytkie, łatwe do wyrwania, gdy przyjdzie czas.

Tymczasem ewaluowałam, ja, moje myśli, moje spojrzenie. I czasem zastanawiam się, dokąd zaprowadzą mnie zbudowane mosty, co się stanie z tym, co zbudowałam tu. Najczęściej jednak... po prostu żyję, bo to jest czas życia.

czwartek, 5 stycznia 2012

co kraj to obyczaj...


W okolicach San Diego znajdują się dwa rosyjskie sklepy (tudzież european deli, ze względu na towary, głównie ze wschodniej Europy). Recenzje tych miejsc mówią jedno - niezależnie od oceny jakości jedzenia klienci zawsze zaskoczeni są niemiłą obsługą i faktem, że nie są w stanie zrozumieć tego, co napisane jest na etykietach sprzedawanych produktów. Rozbawiło mnie to. Jeszcze bardziej rozbawił mnie komentarz, w którym ktoś napisał: mam sąsiadkę, starą Rosjankę. Wydawało mi się, że ma depresję i zapytałem kolegę z pracy, też Rosjanina, co mam zrobić. Odpowiedział - ona nie ma depresji, ona jest po prostu Rosjanką. Ja dreptam do naszego rosyjskiego sklepu regularnie, bo wiem, co to jest surowa polędwica, kabanosy i ptasie mleczko. I za każdym razem wychodzę przekonana, że gdybym była Rosjanką, panie sprzedające tam byłyby choć trochę milsze...

środa, 4 stycznia 2012

środa jest...


Środa jest dziwnym dniem, bo ani nie można jej nazwać początkiem tygodnia, ani jego końcem. Ot, jest i już, sama sobie. U nas tymczasem temperatury sięgają 25 stopni, a pod nogami szeleszczą różnokolorowe liście. Słowem, zima...

Nie wypalę dzisiaj zdjęć, nie napiszę tych kilku zaległych maili, nie upiekę ciasta i wielce prawdopodobne jest to, że w ogóle nie ruszę się z kanapy. Cisza. Tego mi dziś trzeba. I snu. Czasem mam wrażenie, że już nigdy się nie wyśpię.

Zapisałam się na zajęcia o gotowaniu. Ofertę wygrzebałam na grouponie. Zawsze byłam ciekawa, jak takie zajęcia wyglądają. Kto wie, może tchnie to we mnie zapodziany gdzieś kulinarny entuzjazm? Ostatnio od niechęci gotowania większa jest chyba tylko niechęć do jedzenia...



wtorek, 3 stycznia 2012

styczeń...



Kupiłam kalendarz. Po raz pierwszy od dawna. Dla motywacji. I pamięci. I po to, żeby kontrolować upływ czasu, planować, nie zawalać domu tysiącem kartek przypominających mi, że to czy tamto. Tymczasem... wciąz zapominam wypalić płyty ze zdjęciami (i zapisać tego w kalendarzu), nie wyciągnęłam maty treningowej i w ogóle palcem w bucie nie kiwnęłam. No, ale rok jeszcze młody, jeszcze zdążę... Do tego kalendarz wisi w idiotycznym miejscu i przywalony jest aniołem. Wszystko dlatego, że nie opłaca się robić dziur w ścianach, które za chwilę nie będą moje (nawiasem mówiąc nigdy nie były, co nie przeszkadzało mi wbić kilka gwoździ zaraz po przeprowadzce). Kiedy nie będą moje zależy od wielu czynników, liczę, że niedługo wbijać będę kołek w moją własną ścianę. 

Zastanawia mnie, czy fakt, że pomagając innym odczuwam lekką satysfakcję z samej siebie czyni ze mnie kiepskiego chrześcijanina? Żaden ze mnie filantrop, ale jak już mi się zdarzy, myślę o sobie jakoś tak lepiej. Usilnie staram się nad tym zapanować, ale wychodzi ze mnie natura, ludzka, mam nadzieję. 

Czytam Mrożka i zaśmiewam się do łez. Jak pisać opowiadania, to tylko tak. Moje jedno, jedyne opowiadanie ma zakończenie, nadal jednak brakuje mu części środka. Mam ją w głowie, od lat, i tylko lenistwo powoduje, że jeszcze nie przelałam myśli w słowa. Zresztą czemu niby miałabym się spieszyć, skoro niczego z tym nie zrobię. 

Syn postanowił, że będzie mówił. I mówi. Bez ustanku.

WAŻNE!!!

Bardzo serdecznie proszę Was o pomoc dla pewnej dzielnej kobiety, która zmaga się z rakiem.

http://www.chustka.blogspot.com/p/pomoz-mi.html

Każda wpłata się liczy!

poniedziałek, 2 stycznia 2012

jest taka ulica...


Jest taka ulica w Los Angeles, u stóp Griffith Parku, która nazywa się Los Feliz*. Mieszkańcy tej ulicy żyją w pięknych posiadłościach, niemal pałacach. Wszystko na niej jest nieskazitelne. Daleko stąd do brudu downtown, daleko do przypadkowych budynków. Daleko, bo to, co poza tą ulicą, odgrywa się w innym świecie, w innej przestrzeni. Ciekawe tylko, czy ludzie zamieszkujący te przepastne domy są równie szczęśliwi, co ulica?

feliz - hiszp. szczęśliwy


Jest taka ulica w Los Angeles, gdzie na każdym kroku można natknąć się na gwiazdę z czyimś nazwiskiem. Pełno na niej dziwaków. I kontrastów.


...


Nie lubię Los Angeles. Już nawet się nie staram.

niedziela, 1 stycznia 2012

dzisiejszy dzień...


Dzisiejszy dzień pełen był słońca. I radości z bycia razem. I nadziei na dobry rok. Uwielbiam takie dni.

...

A wieczorem jak zwykle zawitała mgła...

niespodziewanie...

To miał być sylwester spędzony w domu. I nic nie zapowiadało, że będzie inaczej. A jednak... Oby ten rok pełen był miłych niespodzianek...