piątek, 30 marca 2012

o mały włos... (w marcu lubię)

Zapomniałam o tym bloku. Ostatnio w ogóle zapominam o wielu rzeczach. Wiosna?

W marcu lubię:

- wycinanie ciastek z dziećmi
- wesołe miasteczko vintage
- niezmiennie, Julian
- książkę o Rosji (a raczej to przyjemne uczucie, kiedy myślę o momencie, kiedy zacznę ją czytać)
- kurs fotografii, od którego nie mogę się oderwać
- świergot ptaków i zapach świeżo skoszonej trawy
- cukinie i rzodkiewki, w ogóle cały dział warzywno - owocowy
- snucie planów, które wydają się bliższe niż kiedykolwiek
- bańki mydlane i emocje z nimi związane
- odwiedzanie publicznej pralni (nadal bez pralki, nie lubię)
- drobne odkrycia
- garść zdjęć

...

Nowe ustawy wprowadzone przez Kongres dają mi poczucie, że coraz mniej żyję w wolnym kraju, a coraz bardziej w Rosji radzieckiej... ale o tym kiedy indziej.

wtorek, 27 marca 2012

Dzieci i bańki mydlane.
Banany i czekolada.
Wino i ser pleśniowy.
Pomarańcze i Boże Narodzenie.
Wiosna i porządki.
Jesień i kubek gorącej herbaty.
Szarlotka i lody waniliowe.
Mleko i miód.
Mróz i szczypanie policzków.
Deszcz i ciepły koc.

...

Są rzeczy, które tworzą doskonałe połączenie. To moja mapa świata. Pozwala mi się nie zgubić.

wtorek, 20 marca 2012

wiosna!




Wiosna. I wszystko nagle jakieś łatwiejsze. I bardziej pachnące. I nawet jeśli się nie chce, to już jakby mniej...

niedziela, 18 marca 2012

wietrzna niedziela...







Miała być parada na Świętego Patyka i całe mnóstwo zdjęć z zielonymi akcentami i starymi samochodami. Tymczasem sobota dosłownie spłynęła w strugach deszczu i zagnała nas do Muzeum Historii Naturalnej, po wizycie w którym wysłuchać musieliśmy opowieści syna o dinozaurach. W sumie wyszło całkiem nieźle. Niedziela przywitała nas pogodą nieco łaskawszą i pozwoliła wymknąć się na popołudniowy spacer w powiewach porywistego wiatru (który sprawiał, że mewy zamiast latać stały po prostu w miejscu, unoszone przez prąd powietrzny). Pelikanom i fokom jak widać taka pogoda zupełnie nie przeszkadzała.

A teraz znów pada deszcz i zapowiada się mokry początek tygodnia...

piątek, 16 marca 2012

tam dom twój...






Po raz pierwszy od czasu przyjazdu czuję siętu naprawdę u siebie. I jest to bardzo ciepłe uczucie...

Mój brat powiedział mi w jednej z rozmów, że czasem trzeba się zgubić, by móc się odnaleźć. Zgubiłam się na długi czas, błądziłam, szukałam, nie widziałam światła. Trwałam i starałam się odnaleźć. A potem pozwoliłam sobie przez chwilę dryfować chwytając się kurczowo codzienności. Aż wreszcie... odnalazłam się. I doskonale mi z tym.

Ten rok jest dobry od pierwszego dnia. I to nie dlatego, że jest łatwiejszy, a dlatego, że ja patrzę na sprawy inaczej. Przyzwalam na rzeczywistość taką, jaka jest. I wszystko staje się jaśniejsze, bardziej proste.

Uwielbiam życie.

niedziela, 11 marca 2012

niespodziewany koniec weekendu


Zamiast wieczoru we dwoje wieczór sam na sam z marudnym chłopcem, który nie chce spać. Do tego zrobiło się chłodno...
Na mojej ulubionej brązowej patelni smaży się czosnek. Przecięte wzdłuż na pół ząbki robią się rumiane i sprawiają, że w powietrzu unosi się intensywny zapach. Za chwilę dołączą do nich udka kurczaka, przyprawione kukumą, solą, soją, pieprzem i odrobiną miodu. Będą się piec leniwie w towarzystwie marchewki.

Ja tymczasem popijam czekoladę o intensywnym smaku mokki i czytam o świecie, który wydaje się być nierealny, choć znajduje się siedem godzin lotu stąd - na drugim wybrzeżu Stanów. Cooking in the moment to nie tylko książka kucharska pełna interesujących, prostych potraw i pięknych zdjęć. To książka o tym, że są w tym kraju miejsca, w których człowiek ma poczucie przynależności do lokalnej społeczności, w których można znaleźć zwierzęta traktowane w sposób humanitarny i warzywa pełne prawdziwego smaku. To podróż, której chciałabym doświadczyć, rzeczywistość, której chciałabym dotknąć.

Kocham gotować. Stwarzać z tych samych niemal składników coraz to nowe potrawy. Lubię kuchnię prostą i pełną smaku. Zdrową, ale i aromatyczną. I jestem szczerze przekonana o tym, że kuchnia jest integralną częścią każdego prawdziwego domu i że smaki dzieciństwa są częścią tego, kim jesteśmy.

piątek, 9 marca 2012

... a na oknie zawisły firanki...





Wczorajszy dzień był bardzo intensywny. Zaczął się od jogi i rutynowej wizyty u lekarza, potem krążyliśmy po sklepie w poszukiwaniu półek do szafy na balkonie, odpowiedniej firany i innych drobiazgów, które pozwalają na opanowanie chaosu i nadanie mieszkaniu przytulnego charakteru. Potem było przycinanie, skręcanie, wieszanie. I kurs hiszpańskiego. A potem znowu, prasowanie, wieszanie, przykręcanie, tym razem w ciszy domu. A jeszcze później córeczka obudziła się z wysoką gorączką. Nici z planów weekendowych.

Centrum San Diego wygląda wieczorem zupełnie inaczej, niż za dnia. Dużo spokojniej, niespiesznie, mimo, że szum autostrad nigdy nie ustaje. Lubię patrzeć na wysokie budynki pełne światła i pasy startowe lotniska. I czuję się tu chwilami jak w domu.

środa, 7 marca 2012

co za dzień...



Chłopiec jest chory. W takich momentach ogarnia mnie panika, bo chłopiec nigdy nie choruje. Syrop, maść rozgrzewająca, herbata z cytryną. Piotruś Pan i stos chusteczek. Chłopiec jest kochany i cierpliwy (na ile można być cierliwym z cieknącym nosem). Ja powoli opanowuję sytuację i serwuję mu rosołek.

Dziewczynka dba o brata, podkarmia go suszonymi owocami i solidarnie z nim wyciera nos. Jest niewyspana, obudziła się z drzemki zbyt szybko. Marudzenie przerywa dźwięk Ulicy Sezamkowej i miseczka suszonych wiśni.

Czas wlecze się jak guma, a ja czekam na kawę i przyglądam się tej dwójce i myślę o końcowym projekcie z kursu hiszpańskiego, który po wielkiej burzy zaienił się w kameralny kurs dla zaawansowanych użytkowników języka hiszpańskiego. Z przejęciem uczę się o węzłach chłonnych i układzie limfatycznym. Brnę też przez kurs fotograficzny, czekając na kolejną paczkę z instytutu.

Chwilami nie starcza mi sił na własne życie. Zaglądam wtedy na inne blogi i ładuję baterie. I myślę o tym, że proporcje pracy do przyjemności w moim macierzyństwie zmieniają się nieustannie na korzyść tej drugiej.

W kafeterze bulgocze świeżo zaparzona kawa a dzieci siedzą spokojnie na kanapie. chwilo trwaj!

poniedziałek, 5 marca 2012

jutro...



Jutro napiszę, że zadomowiłam się w nowym mieszkaniu na dobre. I że w końcu czuję, że mam swój kawałek świata. I że w związku tym upiekłam ciasto i zrobiłam mój pierwszy w życiu bigos. Jutro napiszę też, że słońce wślizguje mi się na pościel i budzi co rano bardzo wcześnie. Napiszę też, że powietrze pachnie późną wiosną. Jutro zabiorę się za tłumaczenia, sięgnę po kolejną lekcję kursu fotograficznego, odpiszę na maile (albo nie, bo jak zwykle nie starczy czasu), poćwiczę jogę i dam się wciągnąć w opowieść o tajemniczej Marcie Koen. Dzisiaj już się wytarło, niemal skończyło. Dzisiaj starczy już tylko na kubek gorącej czekolady i wsunięcie się pod kołdrę w piżamie pożyczonej od męża.