niedziela, 25 listopada 2012


 

Nadal jesień, piękna, słoneczna, ale i coraz chłodniejsza. Ciepły dzbanek wypełniony herbatą i korzenne smaki wróciły do łask. Drzwi balkonowe uchylane ostrożnie, mgły gęstne, pełne wilgoci. A w głowie już grudzień, zamówione świąteczne kartki, lista prezentów i plany generalnych porządków. Ale to za chwilę.
 
Weekend minął spokojnie, niespiesznie. Z odwołaną sesją, niedokończoną rękawiczką o bakłażanowym kolorze, godzinami historii Dzikiego Zachodu, pierwszymi choinkami i baletem Dziadek do Orzechów, na który wybrałam się z Chłopcem, pełna obaw o to, czy mały smyk przezwycięży strach przed ciemną salą i królem szczurów. Daliśmy radę, a ja dostałam w bonusie widok czterolatka oglądającego z wypiekami na buzi taniec Klary (który próbował odtworzyć w domu) i nucącego fragmenty melodii ze spektaklu. I tylko szkoda, że jest już niedzielne popołudnie, tak bezlitośnie przypominające o poniedziałku.
 
...

Zbliżający się koniec roku sprawia, że zbyt szybki upływ czasu martwi mnie bardziej niż zazwyczaj.
 
 
 
 

czwartek, 22 listopada 2012

...


Przyjrzałam się okolicy. Liści u nas zaskakująco dużo, warczące maszyny nie dają sobie z nimi rady. Jutro zaraz po porannej kawie planuję wyskoczyć na chwilę przed dom. Nowo odkryta droga z przedszkola też bogata w liście, też monochromatyczne, ale tym razem czerwone. Nie jestem pewna, czy mam tyle zapału, by nosić ze sobą w torbie aparat. Zastanawiam się, czy jesień jest piękniejsza w tym roku, czy też ja inaczej patrzę na sprawy...
 
Stary rok zaczyna się powoli wycierać, na progu czeka nowy, a przed nim czeka nas jeszcze cała fala radości i światełek. Przez tę resztę dni listopada planuję cieszyć się jesienią, a potem rzucić do sprzątania domu. Znowu wyniosę z dmu worki pełne nikomu nieptrzebnych rzeczy, miejsce po których za jakiś czas zapełni się nowymi. Wyciągnę też pudło z zdobami świątecznymi, rozwieszę na oknach lampki i zrobię pierwsze w sezonie grzane wino. Tymczasem: w listopadzie lubię:
 
- Nadal Click, nowy magazyn, do którego konsekwentnie wracam.
- Nowy obiektyw, który czeka na swoją podróż w nieznane, mniejmy nadzieję, że uda się już jutro.
- Kurację, która, choć mnie usypia, czyni cuda na mojej skórze.
- Rozgrzewający smak herbaty z dzikiej pomarańczy (która właśnie się skończyła).
- Czekanie na paczkę z biografią Szymborskiej.
- Myśl o tym, że być może zrobię sobie na drutach czapkę.
- Dobre rozmowy.
- Płytę Barbry Streissand.
- Zamówiony dziś kalendarz z naszymi zdjęciami. Przeglądanie zdjęć sprzed roku pozwala zauważyć zmiany jak mało co.
- Poczucie wdzięczności za to, co mam.
 
Dziś Święto Dziękczynienia, bez indyka, ale za to z całą masą przemyśleń. W ogóle ta cała jesień jakaś... zamyślona. Mam nadzieję, że zbliżający się czas pomoże mi uporządkować myśli.

piątek, 16 listopada 2012

Grateful

Dzieci rozmawiały w przedszkolu o tym, za co są wdzięczne. Potem razem z nauczycielką zapisywały swoje myśli na papierze. Wśród powodów do wdzięczności były małe szczeniaki i zabawki. Mój syn napisał:
 
 
Jestem wdzięczny za to, że mama i tata bawią się ze mną.
 
 
Macierzyństwo jest dla mnie jednym z najbardziej ekstremalnych doświadczeń życiowych. Pokazało mi, gdzie leżą granice mojego zmęczenia, udowodniło, że istnieje bezgraniczna miłość i sprawiło, że świat z dnia na dzień stał się zupełnie inny, pełniejszy. Przewartościowało zupełnie moje życie. Były chwile, gdy opadałam z sił. Chwytałam się wtedy zachowanych w pamięci pierwszych słów, pierwszego uśmiechu, pierwszego kroku. Czasem pomagały małe rączki oplecione wokół mojej szyi albo ciepła buzia śpiącego dziecka. Innym razem dotknięcie miękkiego materiału śpioszków a wreszcie kilka godzin snu. Dziś chwil bezdennego zmęczenia jest coraz mniej, coraz więcej zaś momentów, w których moje serce wypełnia po raz kolejny fala miłości.
 
Wiele jest rzeczy, za które jestem wdzięczna. Doświadczenie miłości, najpierw w rodzinnym domu, później w domu, który wciąż tworzymy na nowo z moim mężem. Z wdzięcznością myślę o momencie, w którym spotkały się nasze drogi, a przecież wydawało się to niemożliwe. A także o tym, że mąż patrzy na mnie tak samo jak przed niemla sześciu laty. Wdzięczna jestem wreszcie za moje dzieci, które pojawiły się w naszym życiu tak łatwo, choć coraz częściej wydaje się to być cudem. Wdzięczna jestem za przyjaciół, którzy mimo odległości nadal są. Za piękno otaczającego mnie świata, beztroskie życie, smak porannej kawy. I za to, że zrozumiałam, czym jest szczęście, że znalazłam swoją własną receptę.
 
...
 
Ogłoszono dziś wyrok uniewinniający w sprawie chorwackich zbrodniarzy wojennych. Brak mi słów, z mężem nie będę rozmawiać, domyślam się, co czuje. Konflikt w Strefie Gazy zaostrzył się za to po raz kolejny. Świat wydaje mi się czasem jednym wielkim szaleństwem, które jest dla mnie zupełnie niepojęte. 

środa, 14 listopada 2012

... i zapach piernika...


Zobaczyłam dziś przed domem drzewo, którego pień owinięto girlandami. Usunięto z niego przedtem wszystkie szeleszczące liście, co wyglądało jak oficjalne pożegnanie jesieni. Oprócz drzewa ozdobiono też latarnie, a wieczorem za oknem zabłysnęły lampki choinkowe. Tak, sezon świąteczny opada na nas jak mgła.
 
W domu tymczasem więdną ostatnie dynie, a ja rozmyślam, co przygotować na święta. Obowiązkowo będziemy wycinać pierniki - znajdą się wśród nich, oprócz piernikowych ludzików i gwiazdek, kowbojski kapelusz i kaktus, kupione w Palm Springs, a także zakupione w IKEI jelenie. Kto wie, może zawiesimy część z nich na choince (ryzykując, że dziewczynka nie odejdzie od choinki, dopóki nie poobgryza wszystkich)? Marzy mi się też sztrucla z makiem, a także stollen według przepisu o kuchni wschodnioeuropejskiej. Ale to dopiero za pięć tygodni...
 
... tymczasem mam zamiar cieszyć się zbliżającym się długim weekendem. Rozważam nawet kupienie indyka. Niekoniecznie po to, by uczcić swięto, które nic dla mnie nie znaczy. Prawda jest taka, że mięso indyka dostępne jest w takiej ilości jedynie w drugiej połowie listopada i znika tak szybko, jak się pojawiło. Przez resztę roku na półkach zalegają nędzne resztki, no, może poza mielonym. Zastanawia mnie ten fenomen. Nawet ja, miejski ignorant, wiem, że indykom nie trzeba całego roku, żeby urosły. I nie jestem pewna, czy chcę znać odpowiedź.
 
 

wtorek, 13 listopada 2012

 
Zajrzałam dziś do centrum handlowego, wiedziona znalezionymi w skrzynce pocztowej kuponami. Oprócz swetra o miękkiej strukturze materiału i w kolorze pasującej do wszystkiego czerni, którego znalezienie zajęło mi ponad rok, kupiłam sztruksową spódnicę, która, choć nie tak uniwersalna, pasować będzie do szeregu rzeczy znajdujących się w czeluściach mojej szafy. Oprócz rozpieszczania siebie nabyłam też trzy pary spodni w rozmiarze (5-6) dla mojego czterolatka i komplet skarpet z Myszką Minnie dla dziewczynki. A wszystko to w towarzystwie bombek, choinek i całej tej świątecznej atmosfery, która zmieniła muzykę w radio i kubki w Starbucksie. Można już kupić skarpety i zawiesić je nad kominkiem, można też napić się cafe latte o smaku egg nog (a jeśli nie, to na pewno będzie to można zrobić za chwilę). Era dyń i czarno - pomarańczowego szaleństwa skończył się z ostatnim dniem października i nawet zbliżające się święto pielgrzymów i indyków nie jest w stanie tego zmienić. Przy okazji, po facebooku krąży taki żart:
 

 
Po raz pierwszy czekam na te święta bez smutku. Myślę o prezentach dla dzieci, choince i piernikach, wspólnych grach planszowych, o tym, że muszę nauczyć dzieci kilku kolęd i o tym, co będziemy robić podczas tych dni. Nie wiem, czy to czas sprawił, że już nie jest mi tak żal być daleko, czy też to, że mam teraz w domu dwoje maluchów, dla których to, co jest, jest jedynym sposobem życia, jaki znają. Nie ma to zresztą znaczenia.
 
...
 
Tymczasem powyborcze emocje w narodzie nie tylko nie opadają, ale wręcz doprowadzają do serii działań. Dwadzieścia pięć stanów napisało petycję z prośbą o wykluczenie z unii. Nie wiem, czy ktokolwiek spodziewał się tak silnych reakcji. Poza Teksasem nikt nie ma zagwarantowanego prawa wystąpienia z unii, ale kto wie? Bardzo jestem ciekawa kolejnych miesięcy, zważywszy, że kraj znowu stoi na skraju bankructwa... 

 

poniedziałek, 12 listopada 2012

A w poniedziałkowe poranki...

 
[34 od wczoraj. Nowy obiektyw zdaje egzamin]
 
 
W poniedziałkowe poranki wszystko przychodzi trudniej. Chłopiec negocjuje z nami dodatkowe pół godziny zabawy z klockami, zanim założy swój plecak w rekiny i rybki i pójdzie do przedszkola. Dziewczynce niełatwo pogodzić się z myślą, że ona zostaje w domu, podczas gdy tata i brat znikają na sporą część dnia. Mąż częściej niż w inne dni zalega na kanapie z kubkiem kawy i gazetą, a ja próbuję się dobudzić i układam w myślach plan na kolejny tydzień. Później powoli ruszamy, chłopiec i tata idą do swoich obowiązków, dziewczynkę udaje się zająć puzzlami i kolorowankami, a ja spędzam chwilę na rozmowie przez ocean. Spacer, drzemka, popołudniowa kawa, wszystko w dobrze znanym rytmie. Zanim się spostrzeżemy minie wtorek, środa i czwartek, a w piątkowy wieczór wszyscy poczujemy tę samą radość na myśl, że znowu można zapomnieć o projekcie, schować plecak do szafy i pobyć ze sobą. Do kolejnego poniedziałku...
 
Baklava okazała się być pełnym sukcesem, choć upieczony w ramach planu B tort Dobosza przyjęty został z równym entuzjazmem. Cały wczorajszy dzień był zresztą niezwykle przyjemny, w bardzo nienachalny sposób. Ostre powietrze zaś i chłodny wiatr przeniosły nas myślami odpowiednio nad Bałtyk i do Belgradu. Przy okazji, zapomniałam dodać wcześniej, że u nas też spadają liście, wprawdzie monochromatyczne, żółte, ale zawsze to coś. Z zachwytem przyglądałyśmy się im z dziewczynką w zeszły czwartek, czekając przed budynkiem na przyszywaną ciocię. Mam nadzieję, że uda mi się zrobić parę zdjęć, zanim jesień straci swój urok.
 
Tymczasem listopad gna przed siebie jak szalony, przybliżając nam grudzień, piątą rocznicę ślubu, pierniki, a w końcu kolędy. Trudno uwierzyć, że znowu przychodzi ten czas, skoro wspomnienia lipca są jeszcze tak namacalne.

środa, 7 listopada 2012

Choices, choices...

 
[kadr z ostatniej sesji, dzieci i bańki mydlane są dla siebie stworzone]

Zerknęłam dziś do dziennika Krystyny Jandy. Kiedyś zaglądałam tam regularnie, potem zupełnie zapomniałam o tym miejscu. Elegancki język i niewymuszone myśli. Polszczyzna, która niestety już zanika. Sama postać Krystyny Jandy jest dla mnie tym, czym osoba Agnieszki Osieckiej wśród pisarzy tekstów. Kunszt.
 
Tymczasem Ameryka odetchnęła po wyborach. Niektórzy lamentują i modlą się za ojczyznę w obliczu katastrofy, inni składają dzięki Wszechmogącemu za mądry wybór głosujących. Mnie samą sprawa mało interesuje, choć wolę widzieć w roli prezydenta autentycznego człowieka, nawet jeśli doprowadza do absurdu Nagrodę Nobla, potrzebuje ponad czterech lat na przeprowadzenie reformy służby zdrowia (choć tu muszę przyznać, że jego sytuacja jest patowa) i ogranicza prawa obywatelskie (z drugiej strony, czyż nie jest wyrazem ducha demokracji podpisanie ustawy umożliwiającej trzymanie obywateli w areszcie na czas nieokreślony, bez procesu i podania przyczyn, skoro to samo prawo odnosi się już do nieobywateli?) niż Czarodzieja z Oz, który miał w planach nie tylko obniżenie podatków, ale też deficytu. Nie wiem, na co liczył republikański kandydat, jeśli na dodrukowanie brakujących dolarów, obawiam się, że nie tędy droga, przecież te dolary już są drukowane (swoją drogą wyrażenie quantity easing urzekło mnie niezwykle). Prawda jest jednak taka, że te wybory nie opierają się na ekonomii, ani też na polityce wewnętrznej, ale na tym, kto zabroni małżeństw homoseksualnych, zagwarantuje swobodę w posiadaniu broni palnej, a przede wszystkim na tym, gdzie kto się urodził. Dzieci narodzone dziś w Montanie w większej części staną się Republikanami, podczas gdy inne, przychodzące na świat w Massachussets, dołączą do grona Demokratów. Wyjątki, choć są, należą do rzadkości.
 
Bardziej niż wybór prezydenta, bardziej interesowało mnie to, co mieszkańcy Kalifornii mają do powiedzenia na temat Propozycji 37. I rozczarowałam się głęboko, zważywszy, że głosowanie miało dotyczyć nie zakazywania genetycznie modyfikowanej żywności, ale właściwego oznaczania produktów. Myślałam, że wśród tych, którym obojętne jest to, czy jedzone przez nich jabłka rosły w sadzie, czy też w laboratorium, ustawa nie powinna budzić oporów, bo nie ogranicza ich prawa do jedzenia śmieci, tym zaś, których to, co ląduje w ich koszyku w supermarkecie, interesuje pod względem autentyczności, mogła przynieść wymierne korzyści. Zdziwiło mnie więc 56% głosów przeciw ustawie. Mogę tylko pogratulować firmie Monsanto, liczyć, że certyfikat o organicznej żywności jest autentyczny i wydrukować z internetu listę firm, które popierały ustawę. Drugą opcją jest zasadzenie własnych warzyw i kupienie krowy. Miałaby na moim balkonie więcej przestrzeni niż krowy, które widziałam na jednej z teksańskich farm (farm!?).
 
 

niedziela, 4 listopada 2012

...



Poranki wstają chłodne, wilgotne. Mgła zostawia swój ślad na samochodach. Ogromne pająki tkają niebotyczne sieci na drzewie stojącym przed naszym oknem. Czas zmienił się na zimowy, dając nam dodatkową godzinę w cieple domu. Bardzo lubię ten czas, z ciepłym kocem, kubkiem herbaty i ostrym zapachem w powietrzu.
 
Tymczasem zachwyciłam się światłem na naszym balkonie, ciepłym, jakby przefitrowanym. Idealnym.
 
I jest dobrze, tak po prostu.

sobota, 3 listopada 2012

z opóźnieniem, czyli co lubiłam we wrześniu i w pażdzierniku



 
Cieszenie się jesienią pochłonęło mnie do tego stopnia, że zupełnie zapomniałam o napisaniu garści rzeczy, które lubiłam w minionym czasie. Oto one:
 
We wrześniu lubię:
 
- Julian, z tą samą od zawsze kawiarnią, w której serwują ostrą zupę i domowe hamburgery, a wszystko w starych, zdekompletowanych naczyniach;
 
- smak pumpkin spice latte, która teraz, w listopadzie, wypierana zostaje przez creme brulee latte;
 
- Dziennik Maraia, wypełniony przemyśleniami na temat ludzkości i kondycji świata
 
- nowo odkrytą dynię, cudowny smak zupy dyniowej z odrobiną chili
 
- sesje zdjęciowe z przyjaciółmi, próbowanie własnych sił
 
- pierwsze znaki jesieni, choć przyćmione nieco upałem
 
- myśleć o tym wrześniu sprzed czterech lat, kiedy urodził się mój syn i wszystko zaczęło być lepsze
 
W październiku lubię:
 
- nowy magazyn o fotografii Click
 
- dobre rozmowy znad kubka zupy z dyni i pomarańczy z aromatyczną nutką imbiru
 
- zbliżający się koniec czwartej części kursu
 
- chłód wieczorów i ciepło koca
 
- wspólne czytanie z synem i obserwowanie wzajemnych relacji moich dzieci
 
-  pierwsze dyniowe latarnie, a bardziej jeszcze ciepło wspólnych chwil, kiedy je wycinaliśmy
 
- widok mojego syna na scenie, jego poziom przeżywania tego, co się dzieje
 
A listopadzie znajdzie się wiele nowych rzeczy do lubienia. Już dziś wiem, że będę lubić wspólny czas w okolicy Święta Dziękczynienia, odwiedziny dawno nie widzianej osoby, nowy obiektyw i, mam nadzieję, sesję noworodkową. Ale o tym napiszę później...