Lubię soboty, szczególnie te, kiedy nigdzie nie pędzimy, kiedy nic nas nie goni. Te soboty, kiedy jest czas na spokojne wypicie kawy, wspólne śniadanie, dokładny makijaż i sięgnięcie po kolczyki. I nawet jeśli taka sobota zaczyna się od włączenia pralki i sięgnięcia ręką po odkurzacz, to nawet te czynności są jakieś inne, sympatyczniejsze niż zwykle.
Chłopiec zdaje się być zdrowy i tylko chrypka i słaby apetyt przypominają, że jeszcze nie do końca. Dziewczynka uraczyła nas temperaturą, ale i ona zdaje się wracać do normy, domagając się jedzenia i rozstawiając nas po kątach. Ja za to, z racji obecności męża, mogę oficjalnie paść trupem i położyć na kanapie w towarzystwie lektury. A skoro już o niej mowa, zostało mi nędzne 150 stron, nawet nie jedna trzecia książki, w związku z tym zadaję sobie odwieczne pytanie, co teraz? Druga część gdańskiej trylogii, książka o Yugo, najgorszym samochodzie, jaki trafił na amerykański rynek, czy może historia Kuby. No i jak? A może wszystkie na raz?
Nie mogę uwierzyć, że zbliża się lipiec. I trochę mnie to smuci, bo daje poczucie, że czas przecieka mi przez palce, gdzieś pędzi i zupełnie niepotrzebnie popędza mnie. Połowa roku, a ja wciąż nie wyrabiam tempa. Całe szczęście nie o cele chodzi, ale o drogę... W drugiej połowie roku planuję wrócić do materiałów z fotografii, zapomnianych i zakurzonych przez serię niefortunnych zdarzeń, po raz kolejny zacząć ćwiczyć jogę i pilates, odstawionych z braku sił i czasu, rozkoszować się wolnym czasem, na który liczę w związku z faktem, że chłopiec od przyszłego tygodnia będzie świeżo upieczonym pełnoetatowym przedszkolakiem, a także zabierać na plażę moją niemal dwuletnią dziewczynkę. I chociaż nadal w moim życiu więcej jest pytań niż odpowiedzi, mam zamiar cieszyć się z każdej chwili.