środa, 7 marca 2012

co za dzień...



Chłopiec jest chory. W takich momentach ogarnia mnie panika, bo chłopiec nigdy nie choruje. Syrop, maść rozgrzewająca, herbata z cytryną. Piotruś Pan i stos chusteczek. Chłopiec jest kochany i cierpliwy (na ile można być cierliwym z cieknącym nosem). Ja powoli opanowuję sytuację i serwuję mu rosołek.

Dziewczynka dba o brata, podkarmia go suszonymi owocami i solidarnie z nim wyciera nos. Jest niewyspana, obudziła się z drzemki zbyt szybko. Marudzenie przerywa dźwięk Ulicy Sezamkowej i miseczka suszonych wiśni.

Czas wlecze się jak guma, a ja czekam na kawę i przyglądam się tej dwójce i myślę o końcowym projekcie z kursu hiszpańskiego, który po wielkiej burzy zaienił się w kameralny kurs dla zaawansowanych użytkowników języka hiszpańskiego. Z przejęciem uczę się o węzłach chłonnych i układzie limfatycznym. Brnę też przez kurs fotograficzny, czekając na kolejną paczkę z instytutu.

Chwilami nie starcza mi sił na własne życie. Zaglądam wtedy na inne blogi i ładuję baterie. I myślę o tym, że proporcje pracy do przyjemności w moim macierzyństwie zmieniają się nieustannie na korzyść tej drugiej.

W kafeterze bulgocze świeżo zaparzona kawa a dzieci siedzą spokojnie na kanapie. chwilo trwaj!

Brak komentarzy: