poniedziałek, 6 sierpnia 2012

więcej takich niedziel...


Niedziela zaczęła się nieprzyzwoicie wcześnie alarmem przeciwpożarowym. Kiedy wszystko wróciło do normy, za oknem zaczynało powoli świtać i dzieci nie dały się namówić na powrót do łóżka. Chwilę później w domu rozchodził się aromat drożdżowego ciasta, jednego z tych drobiazgów, które dają mi poczucie bezpieczeństwa i domowego ciepła. Kolejne godziny przesuwały się przed nami w spowolnionym tempie, pozwalając nacieszyć się wspólnie zjedzonym śniadaniem, spacerem i niespodziewaną drzemką dzieci, która dała nam czas na to, by po prostu pobyć ze sobą w ciszy domu i porozmawiać o różnych sprawach, tych ważnych i tych zupełnie nieistotnych. A pod koniec dnia wyciągneliśmy z synem i córką foremki w kształcie leśnych zwierząt i zrobiliśmy marcepanowe ciasteczka. I jeśli o mnie chodzi, takie niedziele mogłyby nigdy się nie kończyć.

A dziś... wstałam z bólem głowy i uśmiechem na twarzy. I to chyba jest szczęście. W sklepach tym czasem króluje jesień. Letnie ubrania zwisają smętnie z wieszaków w tym kącie sklepu, gdzie jeszcze niedawno trwała wyprzedaż wiosennych płaszczy, na środku sklepów zaś kolorowe swetry i miękkie szale zachęcają do kupna. I tylko cudem udało mi się kupić nowe sandały, w zastępstwie tych, które odmówiły współpracy i z żałością pękły w zupełnie niestosownym momencie. I przyznam szczerze, że czekam na jesień, tegoroczne dynie, które postawimy na balkonie, a z których wnętrza planuję zrobić swoje pierwsze w życiu  ciasto dyniowe oraz na zbiór jabłek w Julian. Tymczasem...

Udało mi się obejrzeć dwa ciekawe filmy, jeden o herbacie (przyznam, że herbata towarzyszy mi codziennie, parzona w przepastnym dzbanku, często w towarzystwie miodu, a latem z kostkami lodu) a drugi o diecie wegańskiej i wpływie mięsa i produktów mlecznych na nasz organizm. I choć nie mogłabym być weganką, bo nie wyobrażam sobie życia bez latte, sernika i świeżego rosołu, staram się od długiego już czasu opierać naszą dietę na warzywach. Sięgnęłam też po raz kolejny po książkę kulinarną, w której przepisy zdają się być dodatkiem do opowiadań o życiu wsród i umiejętności celebrowania pór roku i bogactwa ziemi. A w przerwach między czytaniem o szparagach i świetle w fotorgafii poczytuję dzienniki Igora Mandića, który wpasował się między Kota i mysz a spoglądającego na mnie z półki Maraia. Ostatnio niesamowicie cieszy mnie sam fakt istnienia. Mam nadzieję, że mi to zostanie.

Brak komentarzy: