środa, 7 listopada 2012

Choices, choices...

 
[kadr z ostatniej sesji, dzieci i bańki mydlane są dla siebie stworzone]

Zerknęłam dziś do dziennika Krystyny Jandy. Kiedyś zaglądałam tam regularnie, potem zupełnie zapomniałam o tym miejscu. Elegancki język i niewymuszone myśli. Polszczyzna, która niestety już zanika. Sama postać Krystyny Jandy jest dla mnie tym, czym osoba Agnieszki Osieckiej wśród pisarzy tekstów. Kunszt.
 
Tymczasem Ameryka odetchnęła po wyborach. Niektórzy lamentują i modlą się za ojczyznę w obliczu katastrofy, inni składają dzięki Wszechmogącemu za mądry wybór głosujących. Mnie samą sprawa mało interesuje, choć wolę widzieć w roli prezydenta autentycznego człowieka, nawet jeśli doprowadza do absurdu Nagrodę Nobla, potrzebuje ponad czterech lat na przeprowadzenie reformy służby zdrowia (choć tu muszę przyznać, że jego sytuacja jest patowa) i ogranicza prawa obywatelskie (z drugiej strony, czyż nie jest wyrazem ducha demokracji podpisanie ustawy umożliwiającej trzymanie obywateli w areszcie na czas nieokreślony, bez procesu i podania przyczyn, skoro to samo prawo odnosi się już do nieobywateli?) niż Czarodzieja z Oz, który miał w planach nie tylko obniżenie podatków, ale też deficytu. Nie wiem, na co liczył republikański kandydat, jeśli na dodrukowanie brakujących dolarów, obawiam się, że nie tędy droga, przecież te dolary już są drukowane (swoją drogą wyrażenie quantity easing urzekło mnie niezwykle). Prawda jest jednak taka, że te wybory nie opierają się na ekonomii, ani też na polityce wewnętrznej, ale na tym, kto zabroni małżeństw homoseksualnych, zagwarantuje swobodę w posiadaniu broni palnej, a przede wszystkim na tym, gdzie kto się urodził. Dzieci narodzone dziś w Montanie w większej części staną się Republikanami, podczas gdy inne, przychodzące na świat w Massachussets, dołączą do grona Demokratów. Wyjątki, choć są, należą do rzadkości.
 
Bardziej niż wybór prezydenta, bardziej interesowało mnie to, co mieszkańcy Kalifornii mają do powiedzenia na temat Propozycji 37. I rozczarowałam się głęboko, zważywszy, że głosowanie miało dotyczyć nie zakazywania genetycznie modyfikowanej żywności, ale właściwego oznaczania produktów. Myślałam, że wśród tych, którym obojętne jest to, czy jedzone przez nich jabłka rosły w sadzie, czy też w laboratorium, ustawa nie powinna budzić oporów, bo nie ogranicza ich prawa do jedzenia śmieci, tym zaś, których to, co ląduje w ich koszyku w supermarkecie, interesuje pod względem autentyczności, mogła przynieść wymierne korzyści. Zdziwiło mnie więc 56% głosów przeciw ustawie. Mogę tylko pogratulować firmie Monsanto, liczyć, że certyfikat o organicznej żywności jest autentyczny i wydrukować z internetu listę firm, które popierały ustawę. Drugą opcją jest zasadzenie własnych warzyw i kupienie krowy. Miałaby na moim balkonie więcej przestrzeni niż krowy, które widziałam na jednej z teksańskich farm (farm!?).
 
 

4 komentarze:

viwaldi pisze...

"Bardziej niż wybór prezydenta..."

tak duza a taka naiwna :D :D :D

ponad 90% ludzi nie rozumie tresci codziennych wiadomosci z tv. z samodzielnym mysleniem jest pewnie jeszcze gorzej... a ty wymagasz decyzji w takich "skomplikowanych sprawach" ;)

gwiezdna pisze...

no i to od Amerykanów, którym trzeba pismem obrazkowym każdą instrukcję tłumaczyć ;)

Kropka pisze...

Chyba faktycznie - stworzone dla siebie. :)

lotta7 pisze...

:)