niedziela, 18 grudnia 2011

let it snow...


Cesaria Evora zmarła dziś... Pamiętam ją z koncertu w Tarragonie, pełną energii, poruszającą się boso po scenie. I ten głos, który trafia nie do uszu, ale prosto w duszę... Żal we mnie przepastny i tylko to jedno umie mnie pocieszyć... ona.

Lubię poranki jak ten dzisiejszy, kiedy wszystko dzieje się powoli, niespiesznie, kiedy w powietrzu unosi się zapach kawy i gofrów a my możemy po prostu ze sobą pobyć. Te poranki, gdy przez okno wdziera się do mieszkania słońce, a dzieci wyobrażają sobie, że cukier puder spadający na ich gofry to śnieg. W takie poranki wszystko jest prostsze niż zazwyczaj.

Istnieją miejsca, których się nie lubi i takie, które się kocha. Są też takie, w których ma się ochotę pobyć, choć na małą chwilę. To jednak nie wszystko. Są miejsca zupełnie neutralne, takie, których nie da się nie lubić, ale których polubić nie sposób. Miejsca, z którymi nie da się związać, choćby nie wiem, co. Dla mnie takim miejscem jest San Diego. I czekam na miejsce, w którym ucieszy mnie każdy kąt, każdy zakamarek...






Brak komentarzy: