poniedziałek, 23 stycznia 2012

krótka historia z bakłażanem w roli głównej i deszczem w tle





Czasem zdarza mi się pójść do supermarketu i nie być w stanie oderwać się od półek działu warzyw. W tych chwilach ogarnia mnie kulinarna pasja, wychodzę ze sklepu z naręczem warzyw a przed moimi oczami roztacza się wizja mnie samej, wertującej książki, czasopisma i blogi kulinarne w poszukiwaniu idealnego przepisu. Przypływ natchnienia kończy się mniej więcej w sobotnie popołudnie, kiedy po obiedzie mam ochotę po prostu zwinąć się w kłębek na kanapie. A potem w lodówce zostają porzucone przeze mnie warzywa i czekają na lepsze czasy. Strasznie tego nie lubię, zaglądam do lodówki i serce mnie ściska na widok zaniedbanych warzyw, które z każdym dniem tracą odrobinę swojej wartości odżywczej i witamin. I czekam na ten moment, ten pomysł. Czekam albo po prostu improwizuję. Jak dziś.

Bakłażana kupiłam przez zeszłym weekendem, zużyłam odrobinę a o reszcie zapomniałam. I przeleżał biedaczek czekając na cud. I się doczekał. Najpierw miał być daniem greckim, później bałkańskim, w końcu jednak wystąpił na patelni solo, w towarzystwie oliwy z oliwek, soi, miodu i zielonej pietruszki. I okazał się być doskonałym solistą, pozornie gąbczastym, ale przy zetknięciu z ciepłem patelni i słodyczą miodu miękkim i aromatycznym. A teraz odpoczywa w lodówce i czeka na jutrzejszy obiad. 

...

Improwizacja jest czymś, co przeważa w mojej kuchni. Książki kucharskie zazwyczaj lubię po prostu mieć i cieszyć nimi oko. Aczkolwiek bywa, że i one stają się inspirujące.

Brak komentarzy: